Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Obowiązkowa zagrycha, prohibicja do 13.00, pół litra za pół dolara w peweksie

Andrzej Plęs
Archiwum
Czyli o prawie wszystko o piciu alkoholu w PRL-u.

Zimne nóżki, sałatka warzywna, śledź w śmietanie albo koreczki serowe. Czasem wystarczała kromka chleba, albo pół jajka na twardo. Nikt nie określił, czym ma być zakąska do podawanego w lokalach PRL alkoholu. I nikt nie określił, do jakiej ilości alkoholu jaka obowiązuje zagrycha. Wiadomo tylko, że musiała być, bo tak stanowił przepis.

Władza próbowała trzeźwić coraz bardziej trunkowy naród i wymyśliła, że na pusty żołądek łatwiej się urżnąć, więc niech naród przymusowo pogryza, jeśli chce pić. A jak zakąska zuboży kieszeń konsumenta, to na wódę zostanie mniej i obywatel trzeźwiejszy opuści lokal. Obywatele radzili sobie jakoś z przeciwnościami losu.

Łeb karpia przechodni

Z marchewką w pysku. Klientowi pić się chciało, nie jeść, a już na pewno nie rybie łby, więc zamawiało się 50 g wódki i rybi łeb na zagrychę. Jedno i drugie szło w rachunek, wódka do gardła, łeb wracał do lady chłodniczej i przepisom stawało się zadość. I czekał na następne 50 g, zamówionych przez klienta. Długo nie czekał, a w godzinach szczytu to klient musiał czekać na łeb, bo napić chcieli się wszyscy, a łeb był tylko jeden. Co bardziej pazerny klient wyżerał ze łba marchewkę, ale łba nie ruszył nikt. Taka konsumencka solidarność lat 80.

W Hotelu "Rzeszów", po którym zostały czułe wspomnienia wdzięcznych klientów, zagrycha do wódki też była, bo być musiała. Restaurację i tak otwierano dopiero o godz. 13., więc nikt tu nie łamał zakazu sprzedaży alkoholu przed ustawowym czasem, ale kawiarnia działała od godzin przedpołudniowych.

- Kto znał kierownika sali, a kierownik jego, nie miał problemu z "klinem" - zapewnia były kelner byłej legendy rzeszowskiej gastronomii. - A jak miał, to szedł po sąsiedzku do peweksu i za pół dolara kupował pół litra. Potem to już było za dolara. I mógł łyknąć w hotelowym pokoju.

Stół obfitości i biedy

Nasz rozmówca pamięta czasy, kiedy w ramach obowiązkowej zagrychy do setki podawano golonkę.

- Jak zaopatrzeniowiec hotelowy przesadził z zamówieniem, to trzeba było towar "wypchnąć", zanim się zepsuł, więc golonkę przymusowo dodawano do alkoholu - opowiada. - Była taka chwila, że dostaliśmy mnóstwo kawioru, nikt tego nie chciał jeść, bo drogie. To pakowało się łyżeczkę tego na pół gotowanego jajka i była zagrycha do każdej pięćdziesiątki wódki.

Tatary często szły do wódki, bo ich termin przydatności do spożycia był krótki, wypchnąć trzeba było. Nawet, jak ktoś nienawidził tatara, a chciał się napić, to musiał zamówić znienawidzoną potrawę.
Róg obfitości pokazał dno w latach siedemdziesiątych: kartki na cukier, potem kartki na mięso i niemal wszystko inne. Na alkohole też i wtedy naród poczuł dramat sytuacji gospodarczej kraju. W restauracji hotelowej interes zamykano o siedemnastej, a i do tej pory klientela potrafiła opróżnić półki z butelkami. Bo tu bez kartek dawali. Dawno już skończyła się zagrycha na kawiorze, zaczęły się chude czasy, ale przepis o zakąsce do setki wciąż obowiązywał.

Galaretka drobiowa (słynne: "lorneta i meduza, proszę"), sałatka wielowarzywna i wielodniowa na ogół, nieśmiertelny śledź w śmietanie, albo jajko w majonezie. I bigos coraz bardziej jarski.

- Jakieś koreczki dawaliśmy na żółtym serze, drewnianych patyczków nie było, strugało się zapałki - wspomina pracownik Hotelu "Rzeszów". - W innych lokalach tak nie dbali o standard, więc czasem z koreczków wystawał łebek z siarką.

Potem było jeszcze gorzej: za zagrychę służył kawałek chleba z odrobiną masła, posypany jakimś zielskiem. W lepszych lokalach: kawałek chleba z twarożkiem. Czasem musiał wystarczyć barszcz solo w szklance, bo nic innego nie było.

Władza dba o trzeźwość narodu

Władza wydała nakaz zagrychy i oczekiwała respektu. W lokalach pojawiali się z niezapowiedziani pracownicy Państwowej Inspekcji Handlowej, siadali przy stoliku, konsumowali, badali, obserwowali.

- Można ich było wyczuć, starzy kelnerzy i szefowie sali zawsze ich wyczuwali - zapewnia pan Olek. - Siadał, nie szukał po menu, tylko od razu wiedział, czego chce, zachowywał się inaczej niż reszta klientów, na jedzenie się nie rzucał.

Czy obsługa dorzuca zakąskę do konsumpcji też badano. Czy obsługa odmawia się podawania alkoholu nietrzeźwym - też badali. Aż do przesady.

- Jednego popołudnia miałem takiego klienta, trochę złachany był, ale nie było czuć od niego, nie chwiał się, nie bełkotał, poprosił setkę, to mu podałem - opowiada były kelner.

- Dopadł do mnie taki przedstawiciel władzy ludowej, nakrzyczał, że pijanemu podaję, przepisy łamię, naganą straszył. Bo klient miał mocno czerwone oczy, pewnie pijany, takim nie wolno podawać. A klient - się okazało - spawaczem był, prosto po robocie przyszedł, oczy miał rzeczywiście czerwone, jak królik, od spawania.

W stanie wojennym do lokali zaglądały lotne brygady SB, ORMO i służb społecznych. - Zdarzało się, że pili "na legitymację", nawet zakąski się nie domagali - zdradza pan Olek.

W miarę, jak rozpadał się PRL, słabł nacisk władzy na przestrzegania rygorów sprzedaży wiązanej. Bo i zagrychy nie bardzo było z czego robić.

Wszyscy rżną wszystkich

Obsługa lokali rżnęła klientów, klienci obsługę, obsługa kontrolerów, a kontrolerzy... byli czujni. Czasem aż nazbyt.

- Zdarzało się, że czasem dolało się wody do piwa, ale to głupie było, bo jak PIH wykrył i sprawa trafiła do sądu, to nijak było się bronić - opowiada Stefan, który przez lata kelnerował w rzeszowskiej restauracji GS, dopóki nowa Polska jej nie wykończyła. - Lepiej było nie dolać wódki do kieliszka, z tego można się było wyłgać.

Szefowie restauracji jeździli do huty po specjalne kieliszki z grubym dnem. W takim wydawało się, że wódki jest ful, ale do pięćdziesięciu gram trochę brakowało. I z półlitrówki wychodziło dwanaście pięćdziesiątek, a nie dziesięć. Należność za dwie nadprogramowe szła do kieszeni obsługi.

- Stałym, dobrym klientom podpowiadaliśmy, żeby brali od razu pół litra w butelce - zdradza pan Stefan.
Za dużo szło wódy, kontrola czepiała się, że obsługa lokali rozpija naród i nie przestrzega ustawy o przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Za mało - kontrola czepiała się, że obsługa oszukuje państwo.

- Teoretycznie można było kupić alkohol w sklepie, w lokalu sprzedawać, jako restauracyjny i marża szła do kieszeni - tłumaczy pan Olek. - Mnie też raz przetrzepali służbową szafkę, czy nie trzymam w niej kupionej w sklepie wódki.

Czasem klienci zagrychę przynosili swoją, żeby się obsługa i kontrolerzy nie czepiali, że spożycie bez zakąski się odbywa.

- Dwóch panów przy stoliku siedziało, raz po raz zamawiali pięćdziesiątki, przed nimi kiełbasa na stole leżała, więc zakąska niby była - opowiada pan Olek. - Aż się krew polała. Jeden z gości kiełbasę miał w teczce pod stolikiem, sięgał pod blat, wyciągał pęto, ale tak, żeby nikt wokół nie widział. I trzymał. Drugi gość sięgał nożem pod blat i odcinał kawałek. Wszystko szło gładko, dopóki trzeźwi byli. W końcu ten drugi chlasnął pierwszego po palcach, że mało mu ich nie odciął. Sprawa się rypła, krew sikała, pogotowie, awantura.

Żadna kontrola nie była w stanie obliczyć, czy liczba zakąsek odpowiada ilości wypitego alkoholu. Dziesięć kolejek można było wypić pod dziesięć koreczków, albo pod jednego schabowego. Albo piętnaście pod golonkę. Pięć kolejek pod pięć sałatek wielowarzywnych, ale ile tego można zjeść? Toteż sałatki czasem wracały do kuchni, żeby na stoliku kolejnych gości pojawić się raz jeszcze. A potem może jeszcze raz u kolejnych pijących gości. I ta sama sałatka doliczana była kilka razy do rachunków.

- Te koreczki serowe czasem były tak umamlane przez kolejnych klientów, że z obrzydzeniem brało się toto do rąk, a co dopiero do ust - krzywi się pan Stefan.

Lewy interes na klientach klienci czasem sobie odbijali.

- Noże ginęły, widelce, serwetki, nawet talerze - mówi pan Stefan. - Codziennie wybierałem od szefa sali dziesięć zestawów sztućców, jak nie upilnowałem, to musiałem za nie płacić z własnej kieszeni.

Koniec komuny gastronomicznej

Zagrycha do wódki nie uchroniła narodu przed nadmiernym spożyciem alkoholu, więc w 1982 roku władza ludowo-wojskowa zarządziła, że sprzedawać i pić w lokalach można dopiero od godz. 13. Zakaz i tak nie miał sensu, bo naród z głupimi zakazami nauczył się sobie radzić.

- W monopolowym nie sprzedali przed trzynastą, ale w peweksie sprzedali - zapewnia pan Olek.

Nowa już władza zniosła zakaz na Andrzejki 1990 roku. Nakaz picia "pod zagrychę" sam umarł śmiercią naturalną nieco wcześniej, bo nikt nie określił, co to jest ta zagrycha i ile i czego trzeba zjeść, żeby można było się legalnie napić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24