Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nawet zmarli brali leki! W Rzeszowie grupa lekarzy i aptekarzy fałszowała recepty

Andrzej Plęs
Przez pięć grupa sfałszowała i zrealizowała prawie 5400 recept. NFZ oszacował swoje straty na prawie 350 tys. zł
Przez pięć grupa sfałszowała i zrealizowała prawie 5400 recept. NFZ oszacował swoje straty na prawie 350 tys. zł FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ
Tysiące fałszywych recept, setki tysięcy straconych przez Narodowy Fundusz Zdrowia złotówek. Interesem przez pięć lat kręcił kierowca pogotowia.

Pani Adela pewnie zdziwiłaby się, ile lekarstw nałykała się w ciągu tych pięciu lat. Dawki i kombinacje farmaceutyków mogłyby zabić zdrowego nastolatka, a pani Adela to starsza, mocno schorowana kobieta. A jednak przeżyła te pięć lat. Cud medyczny? Pan Stanisław leczył się nawet po swojej śmierci. Jeszcze większy cud?

Jedno i drugie wykupywało recepty garściami i takich pacjentów w Rzeszowie było kilkudziesięciu. Pewnie większość z nich nawet się nie znała, choć byli pacjentami przychodni "Ema-Med" w Rzeszowie. I łączyło ich jeszcze jedno: wszyscy byli kombatantami wojennymi bądź wojskowymi, a tym przysługują bezpłatne leki.

Terapia bardzo intensywna

Opiekunka społeczna pani Adeli sama chodziła do "Ema-Med", by pobrać leki dla podopiecznej. Z receptą wstępowała do pobliskiej apteki "Cefarm" przy ul. Dąbrowskiego i tak było przez cztery lata, dopóki pani Adela nie trafiła do hospicjum. Opiekunka zajrzała do karty choroby podopiecznej i zdziwiła się mocno, że wpisano tu mnóstwo medykamentów, których pacjentka nigdy nie wzięła do ust, a ona sama nigdy nie wykupywała w aptece.

Na przykład Signopam, lek uspokajający i nasenny, o którym pani Adela pewnie nawet nie słyszała. A jej historia choroby mówiła, że łykała garściami. Dopiero późniejsze drobiazgowe śledztwo wykazało, że na nazwisko pani Adeli w ciągu czterech lat wypisano i zrealizowano 737 fałszywych recept. A to był dopiero czubek góry lodowej.

Kombatancka żyła złota

W rzeszowskiej przychodni "Ema-Med" leczyło się dziesiątki pacjentów z kombatanckimi uprawnieniami do bezpłatnych leków. Wystarczyło na recepcie dla takiego pacjenta wpisać zastrzeżenie IB, by aptekarz wydał niemal wszystko i to za darmo.

Sami pacjenci nie byli w stanie kontrolować, kto i ile leków pobiera na ich nazwiska, wystarczyła im świadomość, że medykamenty dla siebie otrzymują za darmo. Z tej strony zagrożenia dekonspiracją nie było.

Potrzebny był jeszcze lekarz, który recepty będzie wypisywał, a najlepiej kilku, bo nadmiar recept od jednego medyka mógłby budzić wątpliwości. I aptekarze, którzy przymkną oko na to, że końskie dawki leków wydają starszym, schorowanym ludziom. I którzy nie będą żądać legitymacji kombatanckiej przy wydawaniu bezpłatnych leków, choć taki mają obowiązek.

I potrzebny był mózg tej operacji.
Piotr P. pracował niegdyś w rzeszowskiej "Ema- Med", znał tu rejestratorki i lekarzy. Nawet kiedy trafił do Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w charakterze kierowcy, nie zerwał kontaktów z przychodnią. Kierowca z zawodu, ogrodnik z wykształcenia, sprawnie przez pięć lat dyrygował chórem lekarzy i magistrów farmacji.

Znał rejestratorki w przychodni, więc miał dostęp do danych osobowych pacjentów. Znał lekarzy, więc miał kto podpisać i opieczętować recepty. Zdobył zaufanie kilku aptekarzy w kilku rzeszowskich aptekach, więc miał kto bez zbędnych pytań wydawać leki. Interesy szły coraz lepiej. Do czasu.

Tysiące "lewych" recept

Lekarze Aleksander M. i Maria S. chyba zatracili instynkt samozachowawczy. Liczba wypisywanych przez nich recept zaczęła budzić wątpliwości pracowników rzeszowskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia. W procederze uczestniczyła jeszcze dwójka innych lekarzy "Ema-Med", ale ich udział był marginalny.

System działał świetnie. Oparty był na wzajemnym zaufaniu grupy. Zaufaniu tak głębokim, że lekarze niekiedy tylko podpisywali i pieczętowali recepty swoimi imiennymi pieczątkami, treścią wypełniały je rejestratorki lub często sam Piotr P. Zdarzało się i tak, że rejestratorki albo sam "mózg operacji" dostarczali lekarzom na kartkach dane pacjenta i listę leków, a lekarze wypełniali recepty.

Z gotowymi drukami Piotr P. wchodził do apteki "Cefarmu" przy ul. Dąbrowskiego, albo tej w Tesco, albo do "Galicji" przy Słowackiego, albo do tej przy ul. Hetmańskiej. W każdej miał zaufanych pracowników. Ci bez protestu wydawali medykamenty, nie żądając legitymacji kombatanckiej. Apteka zarabiała pieniądze, leki trafiały do lekarzy (można je sprzedać pacjentom lub aptekom), do rejestratorek, albo zostawały w aptekach. Każdy coś z tego miał. Tylko nie pacjenci, bo ci lekarstw z trefnych recept nigdy nie oglądali.

Koniec eldorado

Po pięciu latach obiecująco rozwijającego się interesu do drzwi Piotra P. zapukała policja. W ciągu następnych dwóch dni zatrzymano czwórkę lekarzy z "Ema-Med", dwie rejestratorki z tej przychodni i kilkoro pracowników trzech rzeszowskich aptek. Z zeznań każdego z nich powoli wyłaniał się system nielegalnych zysków. I skala nadużyć.

58 przesłuchanych pacjentów zaprzeczyło, jakoby realizowali większość z kwestionowanych przez prokuraturę recept. Część z pacjentów nigdy nie zażywała leków, które widniały na drukach receptowych. Bardzo wielu z nich nigdy nie była w aptekach, w których realizowano recepty wystawione na ich nazwiska.

Z analizy zakwestionowanych druków receptowych wynikało, że kilkoro pacjentów nie żyło w chwili, kiedy lekarze wypisywali im leki. Nie wszystkich kombatantów, korzystających z przychodni "Ema-Med" udało się prokuraturze przesłuchać. Niektórzy nie dożyli śledztwa.

Dwójka lekarzy przyjęła spójną linię obrony: druki receptowe im ukradziono, pieczątki imienne zresztą też. Tyle, że żadne z nich nigdy nie zgłosiło kradzieży ani policji ani w NFZ, choć taki mieli obowiązek. Zapewniali, że nie widzą, kto wypisywał recepty.

Biegły grafolog udowodnił, że kłamali, bo podpisy na drukach składali własnoręcznie. Wykazał też, że Maria S. próbowała zamaskować swój naturalny grafizm, kiedy składała podpis do celów porównawczych. Dalsza analiza wykazała, że na części recept są wprawdzie podpisy lekarzy, ale dane osobowe pacjentów i listę leków wypełniały inne ręce. Rejestratorek i samego Piotra P. - brzmi werdykt ekspertów.

Wsypał ich sam "mózg"

Pozornie łatwiej było bronić się aptekarzom: oni tylko wydawali leki, które przecież przepisał lekarz. Prokurator był innego zdania: Piotr P. i lekarze nie mogliby działać w takiej skali bez cichej przynajmniej akceptacji aptekarzy. Musieli nabrać podejrzeń, kiedy Piotr P. realizował u nich stosy recept na bezpłatne leki, ale nigdy nie pytali go o uprawnienia do pobrania bezpłatnych medykamentów.

Wsypał ich sam mózg operacji podczas przesłuchania. Oświadczył, że w jednej z aptek sama kierowniczka poprosiła go o "załatwienie" recept in blanco, opieczętowanych już i podpisanych przez lekarza. Żeby wypisać na nich leki i w ten sposób pokryć "na papierze" niedobory w szpitalnym magazynie.

W zamian mógł dalej w tej aptece i bez problemów realizować sfałszowane recepty. Nawet otrzymywał od aptekarzy listę i ilość leków, na które miały być wypisane drugi receptowe. Piort P. wskazał nazwiska dwójki aptekarzy, a śledczy w aptece znaleźli dwa blankiety recept in blanco, ale podpisanych już przez lekarzy.

Próbował zachowywać elementarną ostrożność. Do jednej z rejestratorek w przychodni pisał: "Bożena! Nie da rady u Artura i u Małgosi też nie. Spróbuj na Dąbrowskiego u Oli. Piortek". Ten list też trafił do śledczych, na kopercie było nazwisko adresata. Piotr P. tłumaczył, że w tym czasie Artura i Małgosi nie było w zaufanych aptekach i że bezpieczniej jest zrealizować recepty u Oli. Też zaufanej, w zaufanej aptece.

Wsypał i rejestratorki w przychodni. To one - mówił - dostarczały mu dane osobowe pacjentów, to one również wypisywały recepty, to one dostarczały lekarzom drugi do podpisania albo wypełnienia. Co robił z odebranymi lekami? Ano oddawał lekarzom, albo rejestratorkom, albo zostawiał w aptece. Czasem brał dla swojej rodziny.

Wzajemne oskarżenia

Piotr P. dokładnie nakreślił schemat działania grupy, dzieląc się winą z lekarzami, aptekarzami, rejestratorkami. Ci nie pozostali mu dłużni. Maria S. sugerowała, że to on ukradł jej blankiety recept i bez jej wiedzy korzystał z jej imiennej pieczątki. Nie była w stanie tylko wytłumaczyć, skąd na receptach pojawił się jej własnoręcznie złożony podpis. Ostatnia deska ratunku: zostawiała w swoim gabinecie już podpisane i opieczętowane druki, tak dla sprawniejszego i szybszego działania przychodni. Śledczy nie uwierzyli.

Rejestratorki początkowo broniły się, że Piotr P. korzystał z przychodnianej bazy danych pacjentów bez ich wiedzy i zgody. I tę teorię szybko dało się obalić.
Część z aptekarzy przyznała w końcu, że z pełną świadomością współpracowała z Piotrem P. i lekarzami, nie kwestionowali recept, nie prosili o dowód, uprawniający do odbioru bezpłatnych leków.

Bilans zysków i strat

Pięć lat nielegalnej działalności, 5395 fałszywych i zrealizowanych recept, Narodowy Fundusz Zdrowia oszacował swoje straty na prawie 350 tys. zł. Czasem recepta "warta była" tylko 3 zł, ale rekordowa suma na jednej, to prawie 5 tys. zł za wypisane leki.

Tę podpisała Maria S. Udowodniono jej, że wystawiła 1631 fałszywych recept na sumę prawie 110 tys. zł. Mniej ostrożny był Aleksander M. - 3646 sfałszowanych recept, na których NFZ stracił ok. 233 tys. zł. Dwójka pozostałych lekarzy z przychodni sfałszowała łącznie 120 recept (5,5 tys. zł).

Część z podejrzanych, m.in. Piotr P., dobrowolnie poddała się karze. Co do reszty w poniedziałek zapadł wyrok skazujący. Winni będą musieli zwrócić pieniądze do NFZ. Wyrok nie jest prawomocny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24