Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dramat Wołynia. "Widziałam dzieci z odrąbanymi głowami"

Michał Okrzeszowski
Kazimiera Marciniak urodziła się na Wołyniu. Jako 13-letnia dziewczynka była świadkiem ludobójstwa dokonanego przez UPA na Polakach. Jej rodzina ocalała, ponieważ ostrzegł ich zaprzyjaźniony Ukrainiec.

Jagiellonów w gminie Ołyka (powiat łucki) był osadą, w której mieszkali sami Polacy - osadnicy cywilni i wojskowi. Ojciec pani Kazimiery - Kazimierz Justkowski uczył w miejscowej szkole. Chodziły do niej także ukraińskie dzieci z miejscowości Dubiszcze, Litwa i Baszłyki.

- Dzieci razem się bawiły. Nie było żadnych zatargów. Nigdy! Przed wojną byliśmy jak jedna rodzina. Kiedy tatuś zadawał ukraińskim dzieciom coś do pisania po ukraińsku, to w tym czasie polskie dzieci czytały po polsku. I tak na zmianę - opowiada pani Kazimiera.

Jej rodzice cieszyli się dużym szacunkiem wśród miejscowych. - Byli proszeni na wszystkie wesela i chrzciny. Kiedy tata kupił pole, poprosił ukraińskich chłopów, by je zaorali. Chciał im zapłacić, ale powiedzieli: „Pan nam we wszystkim pomaga, to my od pana nic nie weźmiemy”. Wtedy tatuś pojechał do Ołyki, kupił kilkanaście litrowych butelek wódki, kiełbasę, chleb i postawił rolnikom. Dla nich taka uczta „u pana” wydawała się lepsza niż zapłata - wspomina Kresowianka.

Widmo radzieckiej deportacji

Tymczasem nastał 17 września 1939 r. Kazimiera Marciniak opowiada: - Tata był oficerem w rezerwie. Gdy wkroczyli Sowieci, spakował swój mundur i zakopał za domem. Spodziewając się aresztowania, wyjechał do Żółkwi, skąd pochodził.

Po jakimś czasie do ojca dołączyła jedna z sióstr pani Kazimiery. W czasie okupacji radzieckiej Ukraińcy „poczuli władzę”.

- Na 1 maja ubierali czerwone krawaty, szli przez Dubiszcze i z śpiewali pieśń rewolucyjną - wspomina Wołynianka. Nad Polakami zawisło widmo deportacji na Syberię.

- W pierwszej turze wywieźli kilka rodzin z Jagiellonowa. Zabrali też jedną ukraińską rodzinę z Dubiszcz, dlatego że ten pan przed wojną był sołtysem.

Rodzinie Kazimiery Marciniak udało się uniknąć deportacji. - Za Sowietów sołtysem w Dubiszczach był młody Ukrainiec, uczeń tatusia, Stepan Malinowski - opowiada. - NKWD z Ołyki kazało mu wyznaczać rodziny do wywózki. Za pierwszym razem nas uchronił, jednak potem ostrzegał mamę, że już dłużej nie będzie mógł nam pomagać. Do kolejnej deportacji jednak nie doszło, bo wybuchła wojna z Niemcami.

Preludium zbrodni

Podczas okupacji niemieckiej matka pani Kazimiery, Stefania, zaobserwowała zdarzenie, którym była głęboko wstrząśnięta.

- Wróciła zapłakana, przestraszona. Widziała, jak Niemcy spędzali Żydów, kazali im stawać nad długim, wykopanym rowem i strzelali. Żydzi padali. Nie wszyscy od razu ginęli, jęczeli, ale Niemcy i tak zasypywali ten rów - wspomina rzeszowianka.

Holocaust na Wołyniu stał się niejako zapowiedzią tego, co w niedalekiej przyszłości miało spotkać Polaków. Pani Kazimiera zapamiętała wydarzenie, które miało miejsce niedługo przed rzeziami 1943 roku.

- Koleżanka siostry pracowała u popa jako pomoc domowa - opowiada Kresowianka. - Pewnego razu powiedziała nam, że pop roznosi po wsi chleb, w którym ukryte są „jakieś papierki”. Potem okazało się, że w tym chlebie były ulotki, w których napisano, by Polaków „rzezać, wyrzucać z domów, mordować w najgorszy sposób, nie oszczędzając kobiet ani dzieci”.

Uciec przed śmiercią

Na Wołyniu zrobiło się niebezpiecznie.

- Co noc było widać łuny płonących wiosek. Mieszkańcy nocowali zgrupowani w stodołach. Kobiety drzemały, a mężczyźni trzymali warty. Spało się w ubraniach i butach, żeby w każdej chwili być gotowym do ucieczki - wspomina pani Kazimiera.

Przez kilka nocy było nieco spokojniej, więc rodzina Justkowskich postanowiła wybrać się do domu.

- Spaliśmy wygodnie, a tu nagle ktoś zapukał do okna. Mamusia zapytała: „Kto tam?” „To ja, Aleksander Hłamazda. Chcę was ostrzec, proszę wpuścić.” Był to znajomy Ukrainiec. Powiedział, żebyśmy w następną noc już nie spali w domu. Dodał, że jeśli będzie nas bronił, to banderowcy zamordują jego wraz z rodziną.

Wiadomość szybko rozeszła się po osadzie. Dzięki temu wiekszość Polaków zdążyła uciec z Jagiellonowa. Dwie osoby zdecydowały, że pozostaną na miejscu.

- Kowal Górski powiedział, że nigdzie nie wyjedzie. „Jestem stary. Co ja komu jestem winien?” - mówił. Później słyszałam, że banderowcy widłami wrzucili go do płonącego domu. Staruszkę Pitakową też spalili żywcem - wspomina pani Kazimiera.

Trzecią ofiarą był Janusz Kwietniewski, którego Ukraińcy wrzucili do studni. Osada została spalona. Rodzina pani Kazimiery uciekła do Kadyszcz, a następnie do Ołyki, gdzie zjeżdżali się uciekinierzy.

- W nieczynnym ratuszu mieszkało nas kilkadziesiąt osób. W jednym pokoju ok. 10 rodzin - relacjonuje Kazimiera Marciniak. Wkrótce jednak i samo miasteczko zostało napadnięte. Zginęły 42 osoby. Polaków przed dalszą rzezią uchronili... niemieccy okupanci.

- Jednemu z mężczyzn banderowcy kazali trzymać świecę w czasie, gdy mordowali jego rodzinę. Później kazali się położyć i chcieli odrąbać mu głowę, ale po ciemku tylko go drasnęli. Gdy się ocknął, pobiegł do sztabu i prosił, by ratować Polaków, bo bandy ukraińskie mordują. Niemcy wyszli, zaczęli strzelać i wtedy Ukraińcy ustąpili - wspomina pani Kazimiera.

Następnego dnia widziała sceny, których nie zapomni do końca życia. - Razem z koleżanką zajrzałyśmy do domów, gdzie byli pomordowani. W jednym z nich na kanapie leżało dwóch chłopców, w wieku ok. 8 - 10 lat (byli to synowie pana, który poszedł do Niemców). Mieli odrąbane głowy. W innym domu widziałyśmy zasztyletowaną ciężarną kobietę. W pobliżu stała kołyska, a w niej może półtoraroczne dziecko. Miało wydłubane oczka i powykręcane palce, ucięty i wyciągnięty język. Leżało tak na beciku, wkoło wszystko było zakrwawione. W innym domu mężczyzna nie chciał otworzyć bandytom drzwi. Leżał posiekany siekierami. W rękach nadal trzymał te drzwi - opisuje Kazimiera Marciniak.

Kiedy Niemcy opuścili Ołykę, uciekinierzy chronili się w zamku Radziwiłłów, gdzie do niedawna znajdował się niemiecki sztab. Wtedy nastąpił kolejny napad UPA. Polacy bronili się, lecz zaczynało brakować im amunicji. Na szczęście z odsieczą przyszły oddziały polskiej samoobrony z Przebraża, które wezwano na pomoc. Po odparciu ataku uciekinierzy przenieśli się do Przebraża. Jednak nawet w tamtych okolicach Polacy nie mogli czuć się do końca bezpiecznie.

Kazimiera Marciniak: - Poszłyśmy razem z koleżanką do kościoła. Po nabożeństwie banderowcy napadli ludzi, którzy wychodzili. Kilka osób zabili. Ledwie uciekłyśmy.

Spotkanie z ojcem

Gdy zagrożenie ze strony band UPA minęło, rodzina pani Kazimiery udała się do Zółkwi. Tam okazało się, że ojciec i siostra żyją, ale przebywają w okolicach Przeworska.

- 15 sierpnia 1944 roku w Rozborzu po raz pierwszy od pięciu lat zobaczyłam tatę - opowiada. - Nie mogłam go poznać. Osiwiał ze zmartwienia. Nie mieliśmy kontaktu, więc myślał, że zostaliśmy zamordowani. Okazało się, że w Żółkwi tata działał w AK, nawet walczył przeciw bandom ukraińskim na tym terenie.

Zostały tylko znajome drzewa

W 1971 roku Kazimiera Marciniak, już jako mieszkanka Rzeszowa, wybrała się w rodzinne strony. Odwiedziła ukraińską rodzinę z Dubiszcz, u której niegdyś Justkowscy mieszkali.

- Zostałam bardzo gościnnie przyjęta - podkreśla.

W miejscu Jagiellonowa był las i pola kołchozowe. - Kiedyś tatuś posadził przy domu akację i czereśnię - wspomina pani Kazimiera. - Po latach, gdy pole kołchozowe było powiększane, mówiono naszemu znajomemu, żeby wyciął te drzewa. On jednak czekał na mój przyjazd. Chciał mi jeszcze pokazać, gdzie był nasz dom. Kiedy tam się znalazłam, dzięki tym drzewom poznałam to miejsce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24