Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Fabian Drzyzga, Sportowiec Roku 2015: We wrześniu będzie wesele! [WIDEO]

Anna Janik
Z narzeczoną Moniką podczas mistrzostw świata rozgrywanych w Polsce
Z narzeczoną Moniką podczas mistrzostw świata rozgrywanych w Polsce Sylwia Dąbrowa
O siatkówce, życiowych planach i zmaganiu się z legendą własnego ojca opowiada Fabian Drzyzga, zwycięzca 56. Plebiscytu Nowin na 10 Najlepszych i Najpopularniejszych Sportowców Podkarpacia w 2015 r.

Plebiscyty, wyróżnienia przyznawane przez kibiców dla ciebie jako sportowca mają duże znaczenie czy i tak najważniejsza jest zawsze ocena trenera?

My, sportowcy, oceniani jesteśmy bardzo często, i jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Oczywiście, takie wyróżnienia przyznawane za cały rok pracy to miłe momenty, choć żaden sportowiec nie myśli tylko o tym, czy zaistnieje w plebiscycie. To są dodatki do kariery. Fajnie być na podium, nawet wygrać, ale na zasadzie bonusu. W dodatku ja niezbyt dobrze czuję się na tego typu galach.

Kiedy mam założyć marynarkę czy garnitur, to czuję się średnio, bo jakoś lepiej mi w dresie. W centrum uwagi, w błysku fleszy też jakoś się nie ustawiam, więc trudno mnie zmusić do takich imprez. A co do sympatii kibiców, to nawet nie wiem, czy jestem lubiany czy nie. Staram się wykonywać swój zawód i swoją pasję najlepiej jak umiem. Na pewno niektórych denerwuje mój styl bycia czy zachowania, ale to chyba normalne. Każdy zawodnik ma swoją garstkę fanów i antyfanów. Nie śledzę komentarzy w Internecie, ale pewnie mam także hejterów.

A jak oceniasz sam siebie? Pytam o cechy charakteru, bo wiele osób widzi w tobie lidera...

To chyba bardziej zależy od formy, od tego, jak sezon się układa. Jeśli idzie dobrze, to łatwiej pokazywać takie przywódcze cechy charakteru. Gorzej, kiedy dzieje się nie po naszej myśli. W tym momencie chyba ciągle szukamy w naszym gronie takiego lidera. Fajnie by było, gdyby cały zespół po prostu nim był. A co do moich cech charakteru, to na pewno od dziec- ka byłem uparty.

Teraz to się chyba zmienia, nabieram więcej pokory. Były w moim życiu lepsze i gorsze momenty, i na pewno nauczyłem się brać z każdego dnia to, co dobre, i uczyć się na tym, co zrobiłem źle. Kiedyś mówiłem o sobie, że jestem pyskaty, a to była zwykła młodzieńcza głupota. Zdecydowanie dojrzałem. I na pewno ogromna w tym zasługa gry w reprezentacji. Obserwowałem innych zawodników, często starszych, i nauczyłem się, że pewne zachowania niczego nie wnoszą, i czasem lepiej ugryźć się w język, a swoje zdanie wyrazić spokojnie w czterech ścianach zamiast dyskutować na forum.

Siatkówka była w twoim życiu od dziecka?

Sport był w mojej rodzinie od zawsze. I nie tylko o mojego ojca mi chodzi (Wojciech Drzyzga to utytułowany polski siatkarz, później trener i komentator telewizyjny - przyp. red.). Mama grała w koszykówkę, brat, starsi kuzyni też gdzieś tego sportu dotknęli, na lepszym lub gorszym poziomie, a ja - jako najmłodszy w rodzinie - też miałem impuls do grania. A siatkówka była dla mnie pewnie najprostszym wyborem. Sukcesy nie przyszły dlatego, że ktoś mi powiedział, że mam talent.

Chodzi o wyrzeczenia, na jakie zdecydowałem się w młodym wieku. Trenowałem raz, dwa razy dziennie, kiedy wszyscy koledzy ze szkoły szli na małą imprezę czy pizzę, czy cokolwiek innego. Z czasem kruszyła się ekipa zawodników, którzy mieli na tyle wytrwałości, żeby wytrzymać do końca. To nie jest łatwe, co nawet w lidze widać po tym, ilu jest zawodników z rocznika 90.

Jak oceniasz swoją dotychczasową karierę? Co byś zmienił, gdybyś mógł?

Rok za długo siedziałem w Częstochowie, potem trafiłem do Warszawy, a to było spore ryzyko. Wiedziałem, że mogę albo się wybić, albo sprawy potoczą się w drugą stronę i będę zawodnikiem na 2-3 lata zamiecionym pod dywan. Na szczęście, udało mi się nabrać sportowego przyspieszenia i trafiłem do Rzeszowa. A najpiękniejszy moment dotychczasowej kariery to - zdecydowanie - smak złota na polskim mundialu.

Wygrywanie mistrzostwa świata nie zdarza się na co dzień. Cieszyłem się, że moja rodzina była wtedy przy mnie, a tę ogromną radość mogłem z nią dzielić. Choć takich wyjątkowych momentów było wiele. Na przykład wygrana w Pucharze Challenge, który może nie jest jakąś cenną zdobyczą, ale za dużo polskich drużyn go dotąd nie wygrało. Do tego medale na mistrzostwach Europy, na których nie wyszedłem nawet na boisko, ale zobaczyłem od środka, jak wygląda ta impreza. Same wyjazdy z Danielem Castellanim do Brazylii, gdzie reprezentacja miała tydzień przygotowań, zobaczenie, jak ta grupa funkcjonuje - to wszystko dla takiego młokosa, jakim wtedy byłem, było naprawdę dużym przeżyciem.

Myślisz, że masz już za tobą etap udowadniania, że nie jesteś tylko synem sławnego ojca? Był czas, kiedy często pojawiały się sugestie, że to tata pomógł ci piąć się w górę...

Owszem, słyszałem to nie raz, nie dwa. Na początku się tym denerwowałem, ale z czasem zacząłem się z tego śmiać. Bo nauczyłem się, że nie mam wpływu na to, co ludzie mówią, zwłaszcza jeśli kieruje nimi zawiść i zazdrość. Na szczęście, teraz już nie słyszę takich rzeczy. Na swoją markę sobie już zapracowałem i choć noszę to samo nazwisko, to jestem niezależny. Ja dobrze wiem, co robię i jak pracuję. A co do moich relacji z ojcem... Na pewno zawsze będzie dla mnie autorytetem i tak sobie myślę, że mogę nigdy nie mieć już lepszego trenera niż mój ojciec. Oczywiście, od jakiegoś czasu sam kieruję swoją karierą, ale o siatkówce nadal rozmawiamy. Na spokojnie, wręcz chłodno. Tata zachowuje się nie jak nauczyciel, ale bardziej jak przyjaciel, który stoi z boku, obserwuje i na bazie swojego doświadczenia doradza. Nie zawsze się z sobą zgadzamy, ale i tak jestem mu wdzięczny, bo nie każdy ma szczęście mieć takiego doradcę.

Powiedziałeś kiedyś, że twoim marzeniem jest to, żeby być lepszym od ojca. Udało się?

Mój tata nie był może mistrzem świata, ale myślę, że nadal jestem od niego dużo słabszy. On wiele lat grał na bardzo wysokim poziomie, ja może od 3-4 lat, więc jeśli utrzymam ten poziom do końca kariery, to wtedy będę mógł powiedzieć, że byłem równie dobry. Oczywiście, mierzenie się z legendą własnego ojca jest też motywacją. To bardzo ważne, żeby mieć coś, co nas napędza do pracy. Zwłaszcza że reprezentanci mają bardzo dużo grania. Fizycznie jesteśmy do tego przygotowani, ale stajemy się zmęczeni psychicznie.

Głowa nie wytrzymuje, czasem chce się wyjść na boisko i dać z siebie maksa, ale tak naprawdę myślami i duchem jest się już w domu. My nie ukrywamy, że tego wszystkiego jest za dużo, że mamy czasem dość. Rozmawiamy między sobą i widzimy, że często same mecze nie wytwarzają w nas już takich emocji, jakie mają kibice. Ci, którzy kierują i zarządzają ligą i turniejami, myślą - niestety - o nas jak o maszynach. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo nie idzie ku dobremu. Mnie bardzo wspiera narzeczona Monika. Nie jest jej łatwo. Kiedy wyjeżdżam na pół roku, widzimy się raptem kilka dni w miesiącu. Ale to ona daje mi przysłowiowego kopa, kiedy mówię, że mi się nie chce. We wrześniu planujemy w Warszawie ślub i wesele.

Jak mieszka i pracuje ci się w Rzeszowie?

Rzeszowski klub - oprócz Gdańska - jest prawdopodobnie najlepszy do grania. Cała otoczka to najwyższy poziom. Owszem, jest duża presja na wynik, ale dla nas to kompletnie nieodczuwalne. Miasto samo w sobie też jest kapitalne. Wszędzie blisko, nie ma korków, a do tego jest bardzo czysto. Pod tym względem Rzeszów jest chyba numerem jeden w Polsce. Do tego ludzie są przemili. Przez te trzy lata nie spotkałem się z żadną agresją czy nawet docinkami ze strony kibiców. Kiedy idzie dobrze, to gratulują, jeśli trochę gorzej, to mówią, że to tylko sport. Naprawdę życzyłbym wszystkim zawodnikom, żeby mogli tu trenować, choć wiem, że jest raptem 15 miejsc.

Co do przyjaźni, mamy taką swoją grupkę, z którą widujemy się w czasie prywatnym. Trzon to Dawid Dryja i Piotrek Nowakowski, do których zawsze dołączają inni chętni. Dobrze jest się spotkać na piwie i pogadać, pograć w jakieś gry, bo to buduje atmosferę w drużynie. Razem tworzymy taką naszą klubową rodzinę.

Z reprezentacją jesteście o krok od awansu na igrzyska olimpijskie. Dla ciebie to byłby debiut na takich zawodach...

To byłoby po prostu spełnienie marzeń. Do dziś pamiętam, jak za gówniarza udzieliłem wywiadu, w którym powiedziałem wprost, że moim marzeniem jest złoto olimpijskie. Olimpiada to impreza magiczna, której się nie da porównać z niczym innym. Z opowieści chłopaków wiem, że takie niezwykłe spotkanie wszystkich najlepszych sportowców na świecie w jednym miejscu robi największe wrażenie. Wszyscy mieszkają w jednej wiosce; kiedy ktoś z polskiej ekipy zdobywa złoto, emocje się udzielają, wszyscy podchodzą, gratulują. Mam nadzieję, że uda nam się tam pojechać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24