Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tylko koni żal

KRZYSZTOF POTACZAŁA
Józef Polański i jego konie na polu namiotowym w Ustrzykach Górnych
Józef Polański i jego konie na polu namiotowym w Ustrzykach Górnych AUTOR
Józef Polański, bezdomny bieszczadnik, uparł się spędzić zimę pod gołym niebem razem ze swoimi końmi. Od miesięcy ludzie ślą listy i oferują pomoc, ale on ją odrzuca. Przekonuje, że już 30 lat żyje w zgodzie z naturą i jeszcze się nie zawiódł.

Ludzie złapali się za głowy. Interweniował ksiądz z Ustrzyk Górnych, dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego i władze gminy Lutowiska. Mediacje nic nie dały. - Jak był młodszy, mógł wiele wytrzymać, widywano go jak boso chodził po śniegu, w samej koszuli. Teraz już nie wytrzyma - mówią wszędzie.
Jan Stecyk, właściciel sklepu z Ustrzyk Górnych, wziął Polańskiego na rozmowę. Tłumaczył mu, że źle robi. - Józek obiecał, że dogada się z parkiem narodowym w sprawie przechowania koni przez zimę - mówi. - Ale on nie kiwnął nawet palcem.

Nie umie żyć z ludźmi

Według Wojomira Wojciechowskiego, dyrektora BPN, obietnice bez pokrycia to specjalność Polańskiego. Dyrektor wspomina, ile to razy organizował mu na zimę lokum, konie umieszczał w stajniach, ale pan Józef albo popadał w konflikt z miejscowymi, albo nagle wychodził niby na spacer i wracał po tygodniu. A konie błąkały się po górach, jak zagubione dzieci.
Przed trzema laty, podczas jednej z najostrzejszych zim, Polański zakotwiczył w Tarnawie Niżnej. Zamieszkał z końmi w poigloopolowskiej oborze. Wieczory i bezsenne noce spędzał na czytaniu przygodowych książek, a za dnia włóczył się po dzikich polach nad Sanem, skąd rozciągał się widok na pobliską Ukrainę. - Dobrze mi tam było - mówi. - Ale osadnicy nie tolerowali mnie i wygryźli. Dla nich zawsze byłem dziwakiem.
Może dlatego stroni od ludzi. Koczował np. w Rosochatem, gdzie tylko las, a do najbliższej osady kilkanaście kilometrów. Nadleśnictwo Lutowiska udostępniło mu drewnianą chatę, w której był skład szyszek. - Pilnowałem dobytku, przewalałem szyszki łopatą, żeby szybciej schły - opowiada. - I byłem wolny jak nigdy.

Wszystkie marzenia Polańskiego

WŁODZIMIERZ PODYMA, wójt gminy Lutowiska:

- Pan Polański przyszedł z podaniem, że zgadza się oddać konie na zimę gospodarzom w Dwerniku i Lutowiskach. Dlatego wstrzymałem postępowanie administracyjne wobec niego. Ale wcale nie jestem pewien, czy zwierzęta trafią do tych ludzi.

Od kolebki marzył o jednym - aby żyć w miłosnym uścisku z przyrodą. W Rosochatem mógł sypiać na ziemi, pić wodę z górskich źródeł, uczyć się sygnałów wilczych watah. Mógł wskoczyć na konia i pędzić, gdzie oczy poniosą. - Czułem się jak Indianin na prerii albo jak Kozak w stepie - uśmiecha się. Więc galopował - w deszczu, w śniegu. I coraz bardziej dziczał. Były noce, że spotykał wilki i ani one nie uciekały, ani on. - Staliśmy tak naprzeciw siebie, zasłuchani w ciszę - wspomina.
Kiedy dokuczał mu głód, najmował się do leśnych prac. Zmuszał się potem do odwiedzenia Lutowisk, by zrobić zapasy.
Ale miewa dni, kiedy doskwiera mu samotność. Modli się, żeby usłyszeć ludzki głos. - Ta nadwrażliwość na naturę wystawiła mnie na ciężką próbę - przyznaje. - Może dlatego nieraz nie wytrzymywałem i szukałem ratunku w kieliszku.
W końcu musiał opuścić Rosochate. To wtedy zaczęły się jego poważne kłopoty z wódką. Coraz częściej konie chadzały swoimi ścieżkami, a on swoimi. - Widziałem, że Józek się pogrąża, radziłem, żeby wreszcie gdzieś osiadł na stałe i znalazł pracę - opowiada Jan Stecyk. - I jak zawsze, przyznawał mi rację, ale nie zmieniał trybu życia.
Mógł pracować. Ma dyplomy technika weterynarii i leśnika. Co z tego, skoro krajało mu się serce, kiedy patrzył na cierpienie zwierzęcia, ale za nic w świecie nie mógł mu zaaplikować śmiertelnego zastrzyku. Dlatego po kilku tygodniach stażu pod Baligrodem zwinął majdan i uciekł.

Wielka włóczęga

Cały poprzedni rok aż do zimy wędrował z końmi po Bieszczadach. Nigdzie nie zatrzymał się na dłużej. Zawsze miał przy sobie trochę grosza, a chętnych do wypicia nie brakowało, dlatego co zarobił, zaraz stracił. Zaniedbał konie, sam kilka razy o mało nie poszedł na tamten świat. Otrzeźwienie przyszło, gdy weterynarz z Leska zabrał mu młodą klacz. - Strasznie to przeżyłem - skarży się.
Nie wiadomo, czy nie byłby to ostatni rok w życiu bieszczadnika, gdyby nie wyjazd na przymusowe leczenie odwykowe. Nie upierał się, choć płakał, gdy z okien autobusu żegnał swoje koniki. Zostały w dobrych rękach. - W szpitalu w Żurawicy przeżyłem coś w rodzaju oczyszczenia, przestałem pić, postanowiłem się ustabilizować - opowiada. - Miałem dużo czasu na myślenie, pochłonąłem mnóstwo mądrych książek, poznałem wartościowych ludzi. Ale nie przestałem tęsknić za lasem.
Wiosną wrócił w Bieszczady. Prosto do Ustrzyk Górnych. Tu ma przyjaciół, tu miejscowy ksiądz prowadzi klub Anonimowych Alkoholików, a dla koni jest dużo miejsca na wypas. Zamieszkał w sezonowym schronisku turystycznym, ale zachodził tu tylko na noc, też nie zawsze. Znowu całymi dniami włóczył się po górach. Jak dawniej, lubił sypiać z końmi pod gwiazdami, szeptać im niestworzone historie, a od czasu do czasu dosiąść któregoś i pognać przed siebie.

Odrzuca wszelką pomoc

Problemu nie było do października. Gdy nadeszły pierwsze mrozy, a schronisko zamknięto, Polański się nie przejął. - Jakoś sobie poradzę - mówił na początku listopada. - O konie nikt nie musi się martwić, są przyzwyczajone do ostrego klimatu. Same znajdą jedzenie, przyroda jest hojna.
Pech chciał, że siwa, źrebna klacz złamała nogę. Kuśtykała przez wiele dni, aż zlitowali się nad nią pracownicy BPN. Leczą ją w stadninie. Ksiądz Adam Boruta i inni przekonywali go, żeby dogadał się z Parkiem i zabezpieczył zwierzętom godziwe warunki na zimę. - Dla Józka przygotowałem domek przy kościele, z którego latem korzystają turyści, zapewniłem mu wyżywienie i opiekę duchową - mówi ks. Boruta. - Niby się ucieszył, ale było widać, że wciąż nie może się pogodzić z samym sobą. Bywało, że przez kilka dni z rzędu nie nocował. To skomplikowana osobowość, wrażliwa, a jednocześnie podatna na złe wpływy.
Jesienią Polański codziennie uczestniczył we mszy św., chodził na spotkania grupy AA. - Postanowiłem się nawrócić, bo zbyt daleko odszedłem od najwyższych wartości - tłumaczy. - Nie mogę przegrać życia i znowu utopić się w alkoholu, mam już pięćdziesiątkę, a jeszcze chciałbym trochę pochodzić po świecie.
Sytuację Polańskiego opisały lokalne gazety. Pierwszy list z ofertą pomocy nadszedł z Krasiczyna pod Przemyślem. Rolnik ten był gotów udostępnić stodołę dla koni i pokój dla ich właściciela. W zamian chciał tylko, by Polański pomógł mu od czasu do czasu w pracach gospodarskich. Kobieta z Monasterca koło Leska pisała, że przygarnie pana Józefa na zimę wraz ze zwierzętami. I że nie musi jej za to płacić. Były telefony z innych wsi, propozycje BPN. Co z tego wyszło? Nic.
Dyr. Wojomir Wojciechowski: - Pan Polański ma trudny charakter. Twierdzi, że nie chce być od nikogo zależny. Moglibyśmy przyjąć konie na zimę, ale to ich właściciel powinien zwrócić się do nas. Na razie tego nie zrobił i szukać go po Bieszczadach nie będziemy. W poprzednich latach w zamian za przechowanie zwierząt i karmę płacił nam ok. 200 zł miesięcznie. Teraz też możemy spisać podobną umowę, ale on musi tego chcieć.

Zwierzęta kochają wolność

Według pana Józefa, nawet krótkotrwałe umieszczenie zwierząt w stajni może im zaszkodzić. - Koń jest jak człowiek, kocha wolność - zapewnia. - Musi być cały czas aktywny i starać się o pożywienie. Tylko wtedy jego mózg pracuje jak należy.
Jego konie to krzyżówka angloarabów i hucułów. - Mają większe umiejętności przetrwania w trudnych warunkach - twierdzi. - Nic im się nie stanie nawet w największe mrozy i one to czują. Kiedy chcę się w tym upewnić, spoglądam im głęboko w oczy. Te oczy są jasne i błyszczące, emanuje z nich szczęście. A konie zamknięte w stajni, skazane na bezruch, mają oczy matowe i smutne. Jakby uszło z nich życie.
Tego zdania nie podziela nikt oprócz niego. Dlatego początkiem grudnia wójt gminy Lutowiska Włodzimierz Podyma, w asyście policji, ostrzegł pana Józefa, że jeśli szybko nie zorganizuje zwierzętom choćby starej wiaty, zostaną mu komisyjnie odebrane. - Nie zapewnił koniom ani grama siana na zimę - wyjaśnia wójt. - Znajdziemy dla nich jakieś pomieszczenie, a wiosną właściciel będzie mógł się po nie zgłosić. Oczywiście, po uregulowaniu finansowych należności.
Kilka dni później Polański nieoczekiwanie zapukał do drzwi Renaty Kozdęby w Lutowiskach i poprosił o przechowanie koni. Kozdębowa ma stodoły, prowadzi duże gospodarstwo. - Nie miałam nic przeciwko, ale najpierw chciałam wezwać weterynarza, by zbadał zwierzaki - opowiada. - Na to Polański się nie zgodził, no i było po sprawie.
- Z nim nie sposób się dogadać, ciągle stwarza jakieś problemy - denerwuje się gminna urzędniczka. - Kiedyś to mi go było nawet żal. A teraz tylko koni żal.
6 grudnia, pan Józef wkroczył do Urzędu Gminy i podsunął wójtowi pod nos kopie dwóch umów, na mocy których zgadza się oddać konie na zimę do gospodarzy w Dwerniku i Lutowiskach.
10 grudnia Polański znowu spędził noc z końmi pod gołym niebem, chociaż mógł spać na kwaterze u księdza. Goprowcy z pobliskiej placówki widzieli jak palił ognisko i patrzył przed siebie.
18 grudnia widzieli go jak znowu szedł z końmi w góry.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24