Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polski obóz pracy niewolniczej

Andrzej Plęs, Wojciech Tatara
Miało być 7 euro za godzinę zbierania owoców. I było. Nie miało być popychania, ubliżania, przemocy fizycznej, upokarzania, kar po 50 euro nie wiadomo za co, ale też były. Niektórzy nie wytrzymywali, sami odchodzili. Innych Kun wyrzucał. Na ogół - dla zabawy.
Miało być 7 euro za godzinę zbierania owoców. I było. Nie miało być popychania, ubliżania, przemocy fizycznej, upokarzania, kar po 50 euro nie wiadomo za co, ale też były. Niektórzy nie wytrzymywali, sami odchodzili. Innych Kun wyrzucał. Na ogół - dla zabawy. Archiwum
Polski obóz pracy niewolniczej - tak nazywają go ci, którzy tam byli. Niektórzy przez sześć tygodni, inni zaledwie dobę. Dla 7 euro za godzinę zbierania owoców godzili się na przemoc, molestowanie, upokorzenia, odzieranie z godności. Belgijski właściciel mógł z nimi wszystko. Z pomocą Polaków.

Niełatwo się tam dostać, łatwo stamtąd wylecieć. Jak wylatuje się z pracy. Bo do pracy pojechali, ale mało kto spodziewał się, że u Kuna - belgijskiego właściciela interesu - łatwiej dostać w pysk niż wypłatę. Kun z Polakami nie bawi się w przyjaźń międzynarodową, choć bawi się świetnie. Kosztem naszych rodaków.

Za chlebem

Grzegorz był tam dwa razy, za każdym - odpękał swoje 65 dni czegoś w rodzaju kontraktu. Nie wie, jak to nazwać, umowy żadnej nie podpisywał, bo żadnej do podpisania mu nie dali. Na końcu dostał tylko pocztą jakieś kwity w ichniejszym języku, ale o ubezpieczenie zdrowotne szło, a nie o angaż. Owszem, kasę mu wypłacili, ale naoglądał się tyle upokarzających rzeczy, że jego noga więcej tam nie postanie. Tak sobie obiecał.

Nie było ogłoszenia w prasie o zbiorze jabłek i gruszek, żaden urząd pracy nie werbował. Wieść o robocie w Belgii rozchodziła się pocztą pantoflową, numer telefonu do pani Elżbiety z Giedlarowej pod Leżajskiem też.

- Ja też dostałem ten numer w ten sposób, ale od razu mnie ostrzegano: nie jedź, bo i tak cię wywalą - opowiada Grzegorz. - A potem ja ostrzegałem innych. Jak byłem na miejscu, to w tydzień z roboty zrezygnowało 25 osób. I wcale im się nie dziwię.

Zadzwonił do pani Elżbiety, umówił się, pojechał pogadać. To - opowiada - działa tak: dzwoni się, zgłasza chęć do roboty, pani mówi, że robota jest albo nie, albo oddzwania po kilku godzinach z wiadomością. Dowód osobisty trzeba jej dać, żeby człowieka pracodawcy zgłosiła. Pani bierze za pośrednictwo w zatrudnieniu 200 - 400 zł, od Grzegorza wzięła 150. Podatku od tego dochodu pewnie nie płaci. Nie dowiedział się, dokąd jedzie, co będzie robił, dowiedział się tylko, że dostanie 7 euro za godzinę i że to gdzieś koło Sint Truiden w środku kraju. I żeby zabrać z sobą naczynia i prowiant, bo nikt go tam karmił nie będzie. Zakwaterowanie - owszem. Ale o tym, że musi płacić za nie 7 euro za dobę dowiedział się dopiero na miejscu, pani Elżbieta nie uprzedzała. Nie ubolewał, zrozumiał, że to nie wczasy, że do roboty pojechał. Busem za 270 zł w jedną stronę. A wkrótce przekonał się, jak bardzo to nie są wczasy.

Poligon upokorzenia

Pojechał, w barakach noclegowych dziczy nie było, komfortu też. Dwie, cztery albo sześć sztuk w pokoju noclegowym. Choć w sezonie tylu, że jeden śpi na drugim, ale da się znieść. Trudniej znieść Kuna i jego szaleństwa. W barakach palić nie wolno, ale lokatorzy sami nie chcą. Chcieliby po robocie napić się piwa, ale też nie wolno. Kun zabrania. Jak złapie kogo z butelką w ręku, to potrąca 50 euro z wypłaty. Jak ma dobry humor, bo jak ma zły, to wywala z roboty na pysk. I to jak wywala!

- Kolega nawet nie zdążył butelki przytknąć do ust, wpadł Kun, chwycił butelkę, trzasnął o ścianę, kolegę wywalił z baraku i roboty w trzy minuty - opowiada Grzegorz..

A klnie po polsku jak szewc. Bez trudu mężczyzn wyzywa od pedałów, kobiety od lesbijek i ku...w, trzy lata polskiego się uczył, bo naród znad Wisły ściąga do jego sadów od lat, więc łatwiej się nad nim pastwić w ich ojczystym języku. I kobietę ma z Polski. Grzegorz opowiada, że męża w kraju zostawiła i dwójkę dzieci, ale to jej problem. Ich problemem był Kun. Bo z robolami z Polski może wszystko: pod ich nieobecność zaglądać do ich pokoi, wywalać torby do góry dnem, przeszukiwać rzeczy osobiste. A niechby znalazł aparat fotograficzny, to sprzęt o ścianę rozwali. Czemuś panicznie boi się dokumentowania tego, co dzieje się w jego interesie.

Grzegorz mówi, że nieraz zastanawiali się, jak nagrać to, co dzieje się w tym obozie pracy, ale nie dało rady. A było co filmować i fotografować.

- Sam widziałem, jak tych, co właśnie przyjechali z Polski, ustawił pod ścianą pokoju, odebrał im dowody osobiste, rzucił je pod drzwi, a potem kazał się im ścigać, który z nich pierwszy dopadnie swojego dokumentu - opowiada Grzegorz.

W polu też nie znasz dnia ani godziny. Źle trzymasz maszynkę do klipsowania siatek pod drzewami - wylatujesz. Za piwo w baraku - wiadomo. Raz w tygodniu jeździli do miasteczka po zakupy, ale jak pilny zakup był, to można było trzy kilometry przespacerować się do stacji benzynowej. Czasem chodzili, najczęściej po doładowania telefonów. Kun paru po takim spacerze wywalił do Polski, bo podejrzewał, że po piwo poszli. Piwa przy niech nie znalazł, ale i tak usłyszeli: "Polska - bus". Za to, że pójdziesz się wysikać w trakcie roboty - won do Polski. Nie wyłożysz papierem skrzynki na owoce - wyp...aj stąd! Za papier wyleciała Marianna.

Krótka robota Marianny

Marianna rolniczką jest, robotę ma we krwi, ale czegoś takiego się nie spodziewała. Kun przyłapał ją na "braku papieru w skrzynce". To był pierwszy jej dzień w tym obozie. Sklął, powiedział, że dzisiaj "pracuje na szefa". Jeszcze wtedy nie wiedziała, co to znaczy. A potem kazał wypi.. ć do Polski i jeszcze zapłacić sobie 50 euro za jakieś straty. I to była ta "praca na szefa". A ona jeszcze tych 50 euro nawet nie zdążyła u niego zarobić. To wciekł się jeszcze bardziej, pognał za nią do baraku, do którego poczłapała, żeby się spakować na drogę powrotną, przebrać, bo w klapkach była i w dresach. Dał jej pięć minut, ale nawet te pięć nie minęło, jak zaatakował.

- Jeden chłopak chciał mi pomóc, wziął obie moje walizki, to ten mu je wyrwał, wyrzucił na zewnątrz, chwycił mnie za szyję, zaczął szarpać i dusić, w jakiś szał wpadł, wyszarpał mnie z baraku - opowiada Marianna. - A potem zaczął przewracać i kopać kosze na śmieci.

Trzy godziny spędziła przed bramą sadu w oczekiwaniu na bus do Polski. Jakby nie dobrzy ludzie z obozu, to nawet nie miałaby czym zapłacić za podróż powrotną. Nie ona pierwsza wyleciała po dniu pracy. Wielu tak wyleciało, nie zdążyli nawet zarobić na podróż. Sprzedawali w barakach mieszkalnych cały prowiant i naczynia, z jakimi przyjechali, żeby uzbierać 270 zł na powrót.

Robol nie człowiek

Krystynę dopadły przy robocie comiesięczne przypadłości kobiece, fatalnie się czuła, ale z sadu nie zamierzała schodzić. Najwyżej na dwie minutki.

- Poszłam do takiego kapo, takiego brygadzisty, Tadeusza - opowiada. - Prosiłam, żeby zwolnił mnie na dwie minuty, że tylko się przebiorę. Pan rozumie, upał, człowiek spocony i jeszcze te sprawy kobiece. Tylko tych dwóch minut na zmianę bielizny potrzebowałam, i żeby się umyć. To mi powiedział, że mam czekać na przerwę, a teraz mam wrócić do roboty. Co miałam robić? Wróciłam.

Nie była wyjątkiem, inne kobiety traktowano tak samo. Lało im się po nogach, ale od roboty nie odchodziły, bo jakby odeszły, to - "Polska - bus".

Krystyna mówi, że atmosfery nie da się opisać. Kun przychodził, popychał, poszturchiwał, wyzywał i przeklinał, kogo chciał i za co chciał i to bez względu na płeć i wiek. Ale - mówi - chyba bardziej dotkliwa była przemoc psychiczna niż fizyczna. Dziś myśli, że ta druga nie taka wielka znowu była, bo nieczęsto zdarzały się sytuacje, jak wtedy, kiedy Kunowi nie spodobał się jeden z naszych młodych rodaków. Nie wiadomo, dlaczego bez słowa zdarł studenta z drabiny, miotnął nim o ziemię i jeszcze rzucił w niego tą drabiną. Reszta nie zareagowała. Tu nikt nigdy na takie rzeczy nie reagował. Krystyna mówi, że to może było nastraszniejsze - że nikt za nikim się nie ujął.

Niemal poczuła ulgę, kiedy Kun wywalił ją z roboty po dwóch tygodniach. Nie wie za co, nie stało się nic, czym mogłaby sobie na to zasłużyć. Kun też nie spowiadał się, za co. Nie musiał.

- Tu pewnie chodzi o "przerób ludzi", żeby ich było jak najwięcej - przypuszcza. - Jakiś interes musi mieć w tym, że wielu przyjmuje i wielu wyrzuca. Albo sami odchodzą, bo nie wytrzymują takiego traktowania. Albo może tylko chodzi o to, że dobrze się przy tym bawi.

Polak Polakowi Polakiem

W Giedlarowej nagania do roboty pani Elżbieta. I jeszcze ojciec pana Tadeusza, bo Tadeusz to w obozie pod Sint Truiden ktoś w rodzaju kapo. Grzegorz jest przekonany, że między Kunem a naganiaczami z Polski jest jakaś zmowa, stąd w obozie taka rotacja kadr. Im więcej wywali z roboty Kun, tym więcej będzie musiał przyjąć, a przecież od każdej głowy pani Elżbieta zarabia 200 - 400 zł. A Kun od każdej głowy dostaje dotacje unijne. Im szybciej kręci się kadrowa karuzela, tym lepiej kręci się interes Kuna i Elżbiety. A robole znad Wisły przyjmują ten system bez głosu sprzeciwu.

- Tam nikt nikomu nie pomagał, nikt nie miał odwagi - przyznaje Grzegorz. - Taki Piotrek, kierownik sortowni, taki konus spod Leżajska, molestował dziewczyny z Polski. Nikt palcem nie kiwnął.

Że im Kun ubliżał od ku...w, to była norma. Że je szarpał za włosy i popychał - dzień jak co dzień. Kun miał swoje rozrywki. Dziesięć minut przerwy śniadaniowej to była przednia rozrywka. Kun stawiał busik z wodą dla roboli pod bramą wjazdową do sadu. Potem gwizdek na przerwę i tłum zziajanych robotą Polaków miał dziesięć minut, żeby dobiec do busa, nachłeptać się i wrócić do roboty. Kto nie zdążył wrócić, ryzykował "Polska - bus". Kun na te wyścigi zanosił się śmiechem. Jego konkubina z Polski też.

- Rumuni się nie dawali - opowiada Grzegorz. - Jak jednego chciał wyrzucić, to w ułamku sekundy spakowali się wszyscy i chcieli wyjeżdżać. I jeszcze mu szyby kamieniami potraktowali. To przyszedł i ich przepraszał. Ale nasi znosili każde upokorzenie, nie było solidarności.

Skarżyć się nie ma komu. Nikt nikomu nie ufa, nikt nie wie, kto tu donosi Kunowi, że ten i ów jest niezadowolony z sytuacji. A donosicieli nie brakuje - zapewnia Grzegorz. I mówi, że widział, jak bardzo dla 7 euro za godzinę można się dać zeszmacić. I wtedy zdecydował, że tak tego nie zostawi.

A interes się kręci

To już trwa od lat. Sfrustrowani obozem pracy robole z Leżajska przed kilku laty porozwieszali po mieście plakaty ostrzegające ze zdjęciem Kuna.

- Z napisem: nie jedźcie do obozu pracy - opisuje Grzegorz. - To ta Elżbieta jeździła po Leżajsku i zdzierała.
Albo nie do wszystkich przekaz trafił, albo magia 7 euro za godzinę jest silniejsza niż poczucie godności własnej i dumy narodowej. Bo chętnych wciąż nie brakuje. Co udowadnia sama pani Elżbieta:

- Nowiny: Dzień dobry, Krzysiek z Jarosławia mówi. Numer mam od kumpla z Leżajska, szukam roboty na wakacje, bo mi się sesja na uczelni kończy za tydzień. Kolega mówił, że może pani załatwić robotę przy zbiorach owoców w Belgii.

- P. Elżbieta: Mogą być czereśnie na początku czerwca. Gdzieś koło dziesiątego.

- N: Ile można zarobić?

- E: Siedem euro za godzinę, stawka godzinowa.

- N: Jakiś dokument, żeby wyjechać?

- E: Ksero dowodu osobistego pana muszę mieć. Żeby tam wysłać papiery.

- N: Czyli wszystko legalnie jest?

- E: Eeee... tak, legalnie.

- N: Mam poszukać sobie tam jakiegoś mieszkania?

- E: Jest hotel, ale nic pan nie załatwia, ja to załatwiam.

- N: Jak mam się tam dostać, gdzie to jest?

- E: Jak pan tam pojedzie? Sam pan nie pojedzie, ja zbieram ludzi. Nie tak, że sam pan pojedzie, jak potrzebują ludzi, to ja zbieram, dzwonię po ludziach, zbieram i ja wysyłam.

- N: Na długo ta robota? I na jakie koszty mam się przygotować?

- E: Na dwa i pół miesiąca. A pan uczeń czy starszy? Student? Jak będzie wyjazd, to wtedy będziemy rozmawiać. Zapiszę pana numer i nazwisko, jak będzie wyjazd, to zadzwonię.

- N: A o koszty jeszcze pytałem... Za pośrednictwo też.

- E: No, koszty, to na busa i jeszcze koszty... no, nieduże są. Ale jak pan będzie miał wyjazd, to się spotkamy. I wtedy panu powiem. Bo nie gwarantuję, że pan pojedzie, są inni chętni, dużo jest. A jak będzie miejsce, to zadzwonię.

Grzegorz mówi, że kiedy od wracającego z "polskiego obozu pracy" dostawał numer telefonu do pani Elżbiety, ten ostrzegał: daję ci, ale radzę: nie jedź. On teraz robi to samo. Żeby uczciwie było. Żeby potem nie mieli do niego pretensji, że posyłał ich do raju, a oni wylądowali w piekle.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24