Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak rosło motoryzacyjne imperium? Giełda samochodowa na Załężu

Bartosz Gubernat
Na giełzie można znaleźć wiele nietypowych rzeczy i samochodów. Na zdjęciu amerykański buick special, którego właściciel wycenił na 65 tys. zł.
Na giełzie można znaleźć wiele nietypowych rzeczy i samochodów. Na zdjęciu amerykański buick special, którego właściciel wycenił na 65 tys. zł. Bartosz Gubernat
10 lat po unijnej rewolucji na giełdzie do łask zaczynają wracać polonezy. Golfy z Niemiec już się zwyczajnie przejadły.

Import samochodów z zagranicy staje się coraz mniej opłacalny. Rynek jest już przesycony, a ceny w Niemczech, Francji, Holandii i we Włoszech są na tyle wysokie, że znalezienie dobrego auta, na którym można zarobić nie jest łatwe. Z tego powodu giełda znowu bardzo się zmienia i tego procesu nie da się już zahamować. Jak będzie wyglądała za kilka lat? Trudno powiedzieć. Na pewno jednak nie zniknie z rynku, bo klientów jest ciągle bardzo dużo - mówi Marek Rak, kierownik rzeszowskiego targowiska.

Giełda samochodowa działa w Rzeszowie od lat 70-tych. Starsi miłośnicy motoryzacji pamiętają, jak początkowo sprzedawcy i klienci spotykali się raz w tygodniu na Placu Wolności. To tu samochody z czasem zastąpiły konie i wozy. Kiedy niewielki, wybrukowany plac przestał wystarczać sprzedawcom, giełda przeniosła się na Wilkowyję, przed nowy cmentarz, a następnie ul. Przemysłową, gdzie auta sprzedawano wzdłuż jezdni. W latach 80-tych handel przenosił się jeszcze dwa razy. Najpierw na parking nad zalewem przy ul. Żeglarskiej, a potem w rejon Polmozbytu na al. Rejtana. Na Załężu handel rozpoczął się 21 lipca 1990 roku.

Stali bywalcy pamiętają, że przyjechało wtedy 394 samochody, królowały duże fiaty, maluchy i polonezy. Pewnego dnia sprzedawcy z województwa świętokrzyskiego przywieźli na auto kilkanaście fiatów świeżo polakierowanych tą samą farbą. - Prawdziwym hitem były wówczas także owoce cytrusowe i napoje w puszkach, po które przyjeżdżali ludzie z najodleglejszych zakątków regionu - wspomina Marek Rak.

Jeden ze sprzedawców z wypiekami na twarzy wspomina żywą reklamę agencji towarzyskiej. - Niezwykle zgrabna dziewczyna ubrana wyłącznie w kuse bikini jeździła na masce auta. Faceci oglądali się za nią i komentowali między sobą, jakby nigdy wcześniej kobiety nie widzieli! - mówi mężczyzna.

- Giełda miała być tylko chwilowym biznesem. Gdyby ktoś mi powiedział w 1990 roku, że z biegiem czasu zbudujemy tak potężne targowisko, roześmiałbym się mu w twarz. Ale życie napisało zupełnie inny scenariusz, a giełdowe historie mogłyby posłużyć za materiał na niejedną ciekawą książkę - mówi kierownik Rak.

Rzeszowska giełda samochodowa działa na 9-hektarowym placu przy ul. Spichlerzowej. Handel odbywa się tu w każdą niedzielę, a pierwsi klienci i sprzedawcy pod elewatorem zbożowym meldują się po godz. 4 nad ranem. Kiedy większość ludzi jeszcze śpi, oni w pocie czoła rozkładają swoje stoiska, chcąc wyeksponować towar w jak najlepszym miejscu. Osoby handlujące samochodami poświęcają czas na pastowanie lakieru i nabłyszczanie silikonowym sprayem elementów plastikowych. Na godz. 6, kiedy zaczyna się największy ruch wszystko musi być gotowe.

- Klienci kupują samochody oczami. Przy tak dużym wyborze i konkurencji między sprzedawcami byle czego nie da się sprzedać. Auto musi być oczywiście sprawne i zadbane, ale jeśli odpowiednio się go nie przygotuje, trudno znaleźć chętnego. Pierwsze wrażenie ma bardzo duże znaczenie - mówi Łukasz, sprzedawca samochodów.

Dlatego z Niemiec przywozi tylko bardzo dobrze wyposażone i pewne auta. Przed wyjazdem na giełdę każde jest dokładnie sprawdzone, umyte, wypastowane i posprzątane.

- Takie egzemplarze można znaleźć na zachodzie tylko i wyłącznie mając tam swojego człowieka. Ja w ciągu 12 lat wypracowałem sobie kontakty i do Niemiec jadę wtedy, kiedy mam telefon, że jest coś ciekawego. Interesują mnie tylko samochody bezwypadkowe, z oryginalnym lakierem i niewielkim przebiegiem. Na konkretne marki się nie nastawiam, nie przyjmuję także bardzo sprecyzowanych zleceń - mówi Grzegorz Garbiński z Brzozowa.

Unijna rewolucja

Marek Rak obserwuje, że dzięki takiemu stylowi pracy sprzedawców giełda przechodzi właśnie kolejną metamorfozę.

- W latach 90-tych na placu samochodów było znacznie mniej. Ponieważ import z zagranicy był trudny i kosztowny, a zarobki nie nadążały za cenami w salonach, szczytem marzeń wielu ludzi był polonez caro. A w bardzo wielu przypadkach nawet na takie auto można było sobie pozwolić dopiero na giełdzie, a nie w Polmozbycie - mówi kierownik giełdy.

Sytuacja zmieniła się o 180 stopni po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Polonezy, duże i małe fiaty odeszły do lamusa, a zamiast nich mieszkańcy regionu przerzucili się na kilkunastoletnie volkswageny, audi i ople. Sprzedawcy wspominają, że początkowo ludzie kupowali wszystko, niezależnie od stanu.

- Szczytem marzeń były wówczas volkswageny - golfy i passaty. Byłem pewien, że jeśli przywiozę takie auto, sprzedam je na giełdzie w najbliższą niedzielę. W 2005 i 2006 roku przywoziłem nawet po trzy auta tygodniowo. Wtedy na jednej sztuce można było zarobić nawet 3-4 tysiące złotych, a nie trzeba było nawet specjalnie wysilać się z szukaniem jakichś super zadbanych egzemplarzy - mówi jeden ze sprzedawców.

- Ludzie kupowali dosłownie wszystko, a kiedy na giełdzie pojawiło się auto terenowe, biegli je przynajmniej obejrzeć. A ponieważ Niemcy oddawali Polakom za przysłowiową czapkę gruszek to, co nadawało się często tylko na złom, rynek bardzo się popsuł. Dopiero kiedy komisy i giełdy stały się za ciasne, a sprzedawcy zaczęli wystawiać auta nawet w przydomowych ogródkach, coś tąpnęło - mówi Marek Rak.

Klienci stali się coraz bardziej wybredni, a sprzedawcy, którzy zostali z jeżdżącym złomem musieli zmienić tok rozumowania. - Gdy porównam jakość samochodów sprzed 6-7 lat oraz dzisiaj, stwierdzam, że dzieli je przepaść - ocenia Marek Rak.

Ale dodaje, że nasycenie rynku wpłynęło także na wielkość giełd. Podczas gdy jeszcze 10 lat temu korki na Załęże sięgały cmentarza Pobitno, dzisiaj bez względu na godzinę do placu dojeżdża się bardzo sprawnie. - Na pewno dojazd usprawniła budowa jezdni serwisowych wzdłuż dojazdu z miasta do drogi ekspresowej S19. Biegną one od ronda im. Jacka Kuronia do giełdy, dzięki czemu ruch rozkłada się na dodatkową ulicę. Ale nie ma się co oszukiwać, samochodów jest także znacznie mniej - mówi Marek Rak.

Stali bywalcy giełdy wspominają, że sytuacja zmieniła się tu diametralnie w 2008 roku, kiedy latem kurs dolara amerykańskiego spadł poniżej 2 zł. Importerzy obrali wówczas kierunek za ocean, gdzie kupowali auta o 1/3 tańsze niż wcześniej. Do volkswagenów, audi, opli i fordów obecnych na placu dołączyły wówczas jeepy, chryslery, dodge i amerykańskie wersje marek japońskich.

- Przy okazji można było kupić za dobre pieniądze markowe buty, ubrania i perfumy, które ludzie pakowali do kontenerów wraz z samochodami. Ja sam kupiłem tu przywiezionego z USA laptopa. Zapłaciłem za niego 300 dolarów, czyli ok. 600 zł, podczas gdy w sklepie w Rzeszowie podobny kosztował dwa razy więcej - mówi jeden z handlarzy.

Marek Rak wspomina, że kryzys dolara dał początek nowemu bazarowi na giełdzie.

- Za oceanem była masa bankructw, dlatego za bezcen można było tam kupić na aukcjach bardzo wiele rzeczy. To wszystko zaczęło trafiać na giełdę - mówi Marek Rak.

Przesycenie rynku samochodami spowodowało, że wielu sprzedawców także w Europie zachodniej zaczęło szukać przedmiotów, na których można zarobić. Dziś na Załężu wielu z nich prowadzi podwójną działalność. Z wyprzedaży garażowych i komisów przywożą używany sprzęt sportowy, AGD i RTV, meble, odzież i narzędzia. Zarabiają na nich nierzadko więcej niż na samochodach.

- Wcale mnie to nie dziwi. Po pierwsze dlatego, że ludzie nie mają w tej chwili pieniędzy na nowe przedmioty i szukają dla nich substytutów. Po drugie, wiele tych przedmiotów jest mimo upływu czasu bardzo dobrej jakości.

Dzisiaj piła spalinowa albo myjka ciśnieniowa to bardzo delikatne urządzenia pełne plastikowych elementów. Szybko się psują i trudno je naprawić. Poprzednie modele produkowane kilka lat wstecz były solidniejsze. Dlatego znam także takich ludzi, którzy chociaż mają pieniądze na nowy sprzęt, wolą przyjechać na giełdę i kupić coś używanego - mówi Marek Rak.

Zarobek dla armii ludzi

W odpowiedzi na duże zainteresowanie ze strony klientów bazar w północno-wschodniej części giełdy szybko się rozrasta. W pogodne dni swoje stoiska rozkłada tu nawet 200 kupców, którzy nierzadko handlują z całymi rodzinami. Kolejnych 30 osób to właściciele "szczęk", którzy mają podpisane z właścicielem giełdy stałe umowy handlowe. Jest także 30 grill-barów serwujących głównie szaszłyki, kiełbasę i napoje. Rekordziści, chociaż oficjalnie nie chcą o tym mówić, sprzedają w niedzielę nawet 20 kilogramów kiełbasy. Kierownik Rak jest przekonany, że robią świetny interes.

- Od wielu lat miejsca pod bary wynajmują ci sami ludzie. Widzę, że ich lokale się rozwijają, a to najlepszy dowód na to, że przynoszą dochód - mówi kierownik targowiska.

Eksperci rynku motoryzacyjnego przewidują, że w związku z coraz szybszym rozwojem handlu samochodami w internecie, w ciągu najbliższych lat giełdy i komisy będą musiały zmierzyć się z bardzo trudną sytuacją. W Rzeszowie zdają sobie z tego sprawę, ale o zwinięciu interesu nikt nie myśli.

- Ja jestem tu od dwunastu lat co niedzielę. Przekonałem się już, że ludzie podchodzą do ogłoszeń w internecie z coraz większym dystansem. Rzeczywiście początkowo jeździli po samochody nawet na drugi koniec Polski, znając je wyłącznie z opisu i zdjęć. W tej chwili wiele osób woli szukać auta na lokalnym rynku, a skoro tak, to gdzie znajdą lepszą ofertę, niż na giełdzie? Tu w jednym miejscu można obejrzeć i porównać nawet ponad tysiąc samochodów. Nie trzeba się zastanawiać, czy sprzedawca pisze prawdę w ogłoszeniu, bo zamiast wirtualnego opisu i zdjęć podrasowanych na komputerze klient ma przed sobą prawdziwe auto, może oglądać, sprawdzać, marudzić i zbijać cenę - mówi pan Łukasz, sprzedawca.

Marek Rak obserwuje, że do łask wracają także auta, o których klienci zapomnieli zaraz po wejściu Polski do Unii Europejskiej. - Na tablicy przy naszym biurze jest coraz więcej ogłoszeń, w których ludzie poszukują syreny, malucha albo poloneza. Kiedy rynek zaczęły zalewać kilkunastoletnie volkswageny, te modele najczęściej trafiały na złom. Dzisiaj są bardzo poszukiwane, bo wiele z nich to już pojazdy zabytkowe, których wartość będzie już tylko rosła - przekonuje kierownik targowiska.

Dodaje, że podczas jednej z ostatnich giełd prawdziwą sensację wzbudził zabytkowy, polski motocykl SHL.- Za komuny poruszenie na ulicy wywoływał Harley Davidson, a jeśli w tym czasie SHL-ka się zepsuła, po prostu oddawało się ją na złom. Dzisiaj polskie motocykle z dawnych lat są bardzo poszukiwane i osiągają niezwykle wysokie ceny. W życiu nie myślalem, że doczekam czasów, kiedy polski motor wzbudzi na naszym podwórku aż taką sensację - mówi Marek Rak.

Zapowiada, że giełdę czekają w najbliższych latach kolejne zmiany, ale ich kształt będzie zależał wyłącznie od zapotrzebowania klientów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24