Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nawet dzikie zwierzę potrafi być dla człowieka przyjacielem

Andrzej Plęs
Dr Andrzej Fedaczyński - przyjaciel wszystkich zwierząt - i ryś - przyjaciel Andrzeja Fedaczyńskiego. W przemyskiej Lecznicy dla Zwierząt "Ada" jest jak w filmie o doktorze Dolittle'u, który ze zwierzętami rozmawiał.
Dr Andrzej Fedaczyński - przyjaciel wszystkich zwierząt - i ryś - przyjaciel Andrzeja Fedaczyńskiego. W przemyskiej Lecznicy dla Zwierząt "Ada" jest jak w filmie o doktorze Dolittle'u, który ze zwierzętami rozmawiał. Łukasz Solski
Mają poczucie humoru, umieją się bawić. - Nigdy nie atakują człowieka dla zabawy, co najwyżej - ze strachu - mówi dr Andrzej Fedaczyński, który w swojej lecznicy w Przemyślu uratował setki zwierząt.

Bolek był bożyszczem "Ady", dopóki nie obraził się śmiertelnie i nie poszedł na swoje. Bożyszczem, z pewnością, nie był Ukrainiec. Odegrał parę takich scen, że krew ścinała się w żyłach. Napoleon się zdeklasował, przestał lgnąć do ludzi, bo już mu nie wypadało. Lgnie za to Znicz. Nie wiadomo, skąd toto się wzięło i dlaczego sympatyzuje z homo sapiens. Może nie każdemu z nich w Wigilię będzie się chciało przemówić ludzkim głosem, ale każde z nich ma człowiekowi coś do powiedzenia.

- Przede wszystkim to, żeby człowiek traktował zwierzę po ludzku - podpowiada Andrzej Fedaczyński, szef przemyskiej Lecznicy dla Zwierząt "Ada". - A zwierzę potrafi to odwzajemnić w mniejszym bądź większym stopniu. Bociany, niby nieufne, ale jak mają do człowieka interes, to potrafią podejść. Mieliśmy wydry, które łasiły się do opiekunów, potrafiły dla nich nawet zatańczyć, wykonywały całe układy gimnastyczne, byle zyskać ich zadowolenie. Mamy lisicę, która uwielbia swojego opiekuna, mogłaby za nim łazić jak pies, aportuje, przymila się, łasi i wtula. Raz tylko zapędziła się z czułościami i opiekunowi trzeba było na twarz założyć parę szwów. A chyba najwięcej miał nam do powiedzenia Bolek.

Bolek szaleje

Kruczysko czarne jak... kruk. I jak kruk mądre. Bolek nad resztą pobratymców miał jeszcze tę przewagą, że zachwycał niezwykłym poczuciem humoru. Andrzej Fedaczyński zapewnia, że o Bolku można by napisać opasłe tomiszcze.

- Miał zwyczaj znosić do nas różne błyskotki, a ponieważ widział, że nas to bawi, to w okolicy i sąsiadom zaczęły ginąć łyżeczki do herbaty - opowiada właściciel "Ady". - Przeszedł samego siebie, kiedy pewnego razu szedł sobie po dachu przychodni, a że dach był śliski, to zjechał sobie na łapach, ku uciesze tych, którzy stali pod budynkiem. Jak tylko Bolek zauważył, że ludziom na dole jego ślizg się spodobał, podleciał znów na szczyt dachu, żeby zjechać na łapach. Od widowni na dole dostał brawa, więc znów na szczyt dachu, i tak kilkadziesiąt razy.

Bolek przynosił wszystko, co się błyszczy, kapsle i błyszczące papierki po cukierkach upychał pod dachówkami "Ady". Grillować przy nim było niebezpiecznie, bo zakradał się cichaczem, po czym porywał a to kawałek żarcia, a to łyżeczkę.

Uwielbiał rozwiązywać ludziom sznurowadła. Bolek uroczy był, dopóki nie zaczął im kraść długopisów i telefonów komórkowych. Niechby tylko człowiek nieopatrznie położył obok siebie długopis albo telefon, Bolek pojawiał się znikąd i z łupem donikąd odlatywał. Telefonu daleko nie udźwignął, więc sprzęt był do odzyskania, ale po długopisach ślad ginął. Kruczysko namolne się zrobiło, trzeba było je delikatnie przeganiać, ale Bolek niewiele sobie z tego robił, traktując wymachiwanie miotłą jak kolejną zabawę. Aż wydobrzał, zniknął na trzy miesiące, po czym wrócił.

Z Bolkową i trójką Bolcząt. Psikusów Bolek nie zaprzestał, ale nie był w tym przesadnie uciążliwy, za to jego partnerka nie respektowała kruczo-ludzkich niepisanych umów i poczęła wybebeszać okoliczne kosze na śmieci, skutkiem czego okolica wyglądała jak wysypisko. A w dodatku utłukła dziesięć kurczaków. Tego znieść nie sposób było, miotłą i krzykiem trzeba było kruczycę pogonić, Bolek obraził się, że jego połowicę postponują, zabrał się (i ją) i już nie wrócił.

Królestwo bociana

Jeśli "Ada" słynie, to przede wszystkim z bocianów, które nie odleciały na zimę do ciepłych krajów. Albo nie bardzo im się chciało. A ponieważ Przemyśl leży na szlaku migracji tych ptaków, to do "Ady" trafia rocznie kilkadziesiąt sztuk.
Te 77 sztuk, jakie łażą teraz po ogrodzie "Ady", obżarte są do granic możliwości, bo resztek i odpadów z patroszenia karpi w bród. Obżarte, więc nie zbiegają się w południe na codzienne karmienie, nie wyrywają sobie z dziobów kawałków mięsa. I byle czego nie zjedzą, tak ich "Ada" rozpieściła.

- To musi być mięso drobiowe, konsumpcyjne, a nie żadne odpady - tłumaczy dr Fedaczyński. - Wciąż mamy problem z wykarmieniem tej gromady, bo w sezonie idzie 15 ton mięsa, koszt ogromny.

Wśród boćków dowodzi Napoleon - niegdyś przyjaciel domu Fedaczyńskich, dziś odsunął się od człowieka, żeby nie psuć sobie reputacji wśród skrzydlatych, bo to grozi utratą przywództwa. Ale niegdyś...

- Sam sobie z zewnątrz otwierał drzwi tarasowe do domu, właził do kuchni, odsuwał szufladę, wyciągał dziobem sztućce, upuszczał na podłogę i sprawdzał, czy ten brzęk robi na nas wrażenie - opowiada szef "Ady". - Pewnie, że robił, więc brał kolejną łyżeczkę, widelec i upuszczał. I obserwował.

Napoleon musiał być wcześniej blisko ludzi, skoro w "Adzie" od razu do ludzi lgnął. Ale jak to było ze Zniczem? Leciał sobie pewnie do ciepłych krajów, ale nad cmentarzem w Przemyślu poczuł ciepło od płonących zniczy, może pomyślał, że to już Egipt, wylądował między nagrobkami i poszedł na długi spacer ani myśląc o dalszej podróży. W końcu straż miejska dostarczyła go do Fedaczyńskich. Dziś pcha się do pomieszczeń i bardzo chce się dostać do kotłowni.

Miś - horror

Podobno z Ukrainy przyszedł, wytropili go strażnicy graniczni pod Przemyślem. Początkowo myśleli, że jakiś nielegalny uchodźca założył sobie nakładki na buty, żeby dla zmylenia odciskać ślady niedźwiedzia. Miś dostał strzał z usypiacza, przyjechał do "Ady", a ponieważ zdrów był na ciele i umyśle - podkreśla doktor - znów dostał strzał i pojechał pod Arłamów do lasu.

- Po kilku dniach dostaję telefon od gospodarza spod Jarosławia. Pyta, czy u mnie był ten niedźwiedź, bo on teraz u niego po ogrodzie chodzi - opowiada Fedaczyński.

Znów strzał z usypiacza i powrót do "Ady". I zwierz zaczął szaleć. Uciekł z klatki przez dach z drewnianych bali, bo stalowych prętów nie mógł pokonać, gonił doktora po budynku, który przecież przystosowany jest dla małych zwierząt, a nie takich potworów. Doktor opowiada, że od zmysłów ze strachu odchodził, bo personelu w koło moc, a potwór nie do opanowania. Bawić się chciał czy był agresywny?

- Jakbym chciał sprawdzić, dzisiaj nie rozmawialibyśmy - jest przekonany. - Jak Jagienka z "Krzyżaków" wziąłem widły i chciałem go zapędzić znów do klatki. Strachem się nie dało, dało się po dobroci. Przywabiliśmy go gruszkami w miodzie.
Znów strzał z usypiacza, a potem poszukiwanie ogrodu zoologicznego, który chciałby potwora przyjąć. Wrocławski się zgodził, więc Fedaczyński pożyczył od straży pożarnej wóz, klatkę z Lutowisk, pojechał do Wrocławia. A tu dyrektor zoo zbladł, jak zobaczył misia, bo wiedział, co toto potrafi.

- Zdziwił się, że widzi mnie w całości, i zaczął opowiadać, jak to w zoo człowiek 16 lat opiekował się niedźwiedzicą i pewnego razu poprawiał jej przez kraty słomę w klatce - mówi doktor. - A niedźwiedzica złapała go za nogę i spokojnie, po kawałku, mu tę nogę zżerała. W bydgoskim zoo miś złapał za kurtkę dziecko, zbytnio zbliżyło się do kraty. W ułamku sekundy odgryzł mu głowę. Jak po tym wszystkim wróciłem do Przemyśla, straciłem przytomność.

Niedźwiedź znaleziony pod Leszczawą wkurzony był, bo poraniony drutem kolczastym, w który się zaplątał. Kiedy ekipa Fedaczyńskiego przyjechała na miejsce, miś już zdołał zgromadzić tłumek gapiów.

- Ludzie z dziećmi, a zwierzę nieobliczalne - tłumaczy doktor. - Krzyczałem do policjantów, żeby towarzystwo rozgonili. Strzelaliśmy do misia kilkanaście razy, i nic, bo futro skołtunione, ubłocone, lotki z narkotykiem nie sięgały ciała. Syn wszedł do wody, żeby się zbliżyć, już miał strzelać, a między nim a niedźwiedziem wyrósł operator z kamerą. To mogły być jego ostatnie zdjęcia.

Co strzał, to podchodzili sprawdzić, czy miś ululany, a miś z rykiem zrywał się do ataku. Dwanaście godzin tak się ze zwierzem bawili, aż ten wreszcie zasnął.

Pręgowane i skrzydlate

Andzia z podrzeszowskiej Przysietnicy przez kilka dni była bohaterką polskich mediów. Trzymetrową anakondę paragwajską znaleziono wyziębioną i mocno poranioną przez kosiarkę rotacyjną. Dziś leży sobie w ciepłym terrarium "Ady" i czeka, aż jej się odbudują urwane fragmenty ciała.

Ludzie przemycają do Polski różne cudactwa. Czasem cudactwa przemycają się same. Do "Ady" trafił wąż bananowy. Razem z transportem bananów. W podobny sposób do Polski trafiła egzotyczna żabka. Drapieżne żółwie czerwonolice, co to z Wisły wypierają naszego żółwia błotnego, ktoś kiedyś przywiózł dla pociechy. Po czym wypuścił na wolność, a czerwonolicy poczuł się jak u siebie. W stawiku "Ady" pływa ich trochę, bo wędkarze wyciągają je z rzek i stawów.

Był i poraniony wielbłąd, którego cyrk zostawił na rekonwalescencję. Żaden weterynarz w Polsce go nie chciał, wszyscy odsyłali do Przemyśla. Fedaczyński nie jest w stanie zliczyć, ile egzotycznych żółwi trafiło pod jego opiekę, ale pamięta 16-metrowego boa, którego pan wywalił z domu, bo mu się bydle rozrosło i zaczęło ślepnąć.

- A kupił go sobie, żeby mu pilnował posesji - doktor nie może się nadziwić. - Wąż zaczął ślepnąć, bo przy naszych temperaturach był zbyt wychłodzony, żeby zrzucić skórę. U nas, w cieple, wyliniał, odżył, zaczął być mocno aktywny.

Zwierzę też człowiek

W jednaj klatce w plenerze puszczyki uralskie w milczeniu łypią oczami za każdym przechodzącym. W sąsiedniej - łypią nasze rodzime puszczyki. Nieopodal Lisia próbuje podkopać się pod ogrodzeniem swojego boksu, dalej - wędruje nieśpiesznie 77 bocianów. Mogą wzbić się i polecieć w siną dal, ale wolą czekać na południowe żarcie.

A łabędź wciąż łazi po swojej zagrodzie i w ogóle ludzi nie lubi. Zbliż się, a zacznie wściekle syczeć. Fedaczyński zlekceważył ostrzeżenie - jedno trafienie skrzydła i doktor miał sine ramię na kilkanaście dni. Nie łabędzia wina, bo doktor podkreśla, że zwierzę nigdy nie atakuje dla zabawy, a tylko ze strachu. Wniosek: nie straszyć.

Poturbowany orzeł przedni, jaki trafił do "Ady", jednym ruchem rozerwał szponem rękaw koszuli Fedaczyńskiego i naciął skórę. Z czasem dobrzał, przyzwyczajał się do ludzi, ale trzeba było jakoś przywrócić go naturze, więc opiekunowie podrzucali mu kury, żeby sobie przypomniał, jak się poluje. Czasem sobie przypominał, czasem siedział sobie z kurą skrzydło w skrzydło i oboje byli zadowoleni z towarzystwa.

Co zwierzęta chciałyby nam powiedzieć w Wigilię? Fedaczyński cytuje "zwierzęce życzenia": Żeby okrucieństwo wobec zwierząt wciąż malało, jak maleje, żebyśmy o zwierzętach myśleli tak, jak myśli się na cywilizowanym Zachodzie, żeby nasza wrażliwość na los i krzywdę braci mniejszych rosła.

Tymczasem gospodarze na wsi trują po lasach lisy, bo im drób z obejścia wybierają. Padłe od trucizny lisy są zjadane przez orły bieliki. Żrą i same padają od zatrutego truchła. Fedaczyński opowiada, że pewnego razu na jednym arze znaleziono pięć takich dogorywających bielików; trzeba takim zrobić płukanie żołądka, kroplówki zaaplikować, a i tak nie wszystkie daje się uratować.

A jak się da, to wypuszcza się je na wolność. Krążą jeszcze chwilę nad "Adą" - ni to w podzięce, ni z tęsknoty - i lecą w świat.- I to jest przepiękny widok - zapewnia szef przychodni. - Choć za każdym razem żal, że się rozstajemy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24