Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bieszczadzka szeptucha pomaga ludziom

Ewa Gorczyca
Stanisława Lewicka do leczenia róży wykorzystuje len. Podpala go i ciepłą jeszcze chustę umieszcza na chorym miejscu. Nauczyła się tego od mamy
Stanisława Lewicka do leczenia róży wykorzystuje len. Podpala go i ciepłą jeszcze chustę umieszcza na chorym miejscu. Nauczyła się tego od mamy Tomasz Jefimow
O takich jak ona mówią "szeptucha". Ale 81-letnia Stanisława Lewicka ze Starej Wsi nie lubi tego określenia. Za znachorkę też się nie uważa. - Po prostu pomagam ludziom, którzy wierzą, że mam taki dar - uśmiecha się

To dar, który - jak mówi - w jej rodzinie przechodzi z pokolenia na pokolenie. - Mama pochodziła z Leska i ja się tam chowałam, u babci. Jak się zaczęły rozruchy z banderowcami, mama zabrała mnie tutaj, do Średniej Wsi - wspomina. - Potem wyszłam za mąż za chłopaka stąd i zostałam aż do dziś.

Matka pani Stanisławy przed wojną do żadnych szkół nie chodziła. - Ani jednej klasy nie skończyła. Ale we wsi cenili jej talent do leczenia wszelkich chorób. Mówiła, że nie wie, skąd się taka wiedza u niej bierze. Z natchnienia i ze snów - tłumaczyła córce.

- Różne rzeczy w nich widziała, i tak samo robiła jak ktoś był chory. I wszystko jej się udawało - opowiada Stanisława. Zapamiętała, jak mama wyleczyła ją pijawkami. - Miałam wtedy ze 6 lat, krew w środku mi się zepsuła. Nie mogłam gadać ani jeść, ani chodzić. Całymi dniami leżałam. W końcu lekarz powiedział, że trzeba pijawki postawić. Ale od serca daleko i od pulsu. Bo jakby przegryzły, tobym umarła. Mama ze dwadzieścia tych pijawek przyniosła, całą mnie obłożyła. Po trzech dniach przemówiłam, zawołałam "mamo", a ona się rozpłakała, bo myślała, że ja się tak ocknęłam, jak człowiek przed śmiercią. A ja nie umarłam, tylko wyzdrowiałam i do dziś dobrym zdrowiem się cieszę - śmieje się pani Stanisława. - Od tej pory lekarz uznał, że mama ma dar. Jak się we wsi dzieci rodziły, to szła do kobiet, pępowiny wiązała, masaże robiła. Była akuszerką na całą wioskę. Krowa, jak się nie mogła ocielić, to też mama ratowała.

Łyżeczka na zauroczenie

Córce powtarzała: ucz się dziecko ode mnie, kiedyś ci się przyda, jak będziesz miała swoje dzieci. Stasia się wykręcała: "oj, mamo, nie chcę, ludzie będą gadać, że jakaś czarownica ze mnie". - A mama na to: "żadna czarownica; jak pomożesz w chorobie, na rękach cię będą nosili" - wspomina pani Stanisława.

Roli akuszerki po matce jednak nie przejęła. - Ja na to, jak te kobiety przy porodzie płakały, nie mogłam patrzeć. Przerażało mnie to - przyznaje.

Wierzy za to - jak jej matka - że zdrowie można znaleźć na łąkach, a choćby i w ogrodzie koło domu. Trzeba tylko trochę starania i ostrożności, żeby niechcący komuś nie zaszkodzić. - Mama na roślinach się znała. Gdzieś ziele wyzbierała, zagotowała, dała wypić, i to pomagało. A już najbardziej to w moc rumianku wierzyła - opowiada Stanisława.

Dopiero jak mama umarła, Stanisława postanowiła, że spróbuje uzdrawiać ludzi, tak jak matka to robiła. Zaczęła od swych dzieci.

- Czwórkę ich miałam. Jak chorowały, to trzeba było szukać sposobu. Najgorsze, jak zauroczenia dostało. Takie dziecko cały czas płacze, głowa je boli, ręce, spać nie może, słabe jest. Wtedy brałam łyżkę, którą jadłam obiad, kładłam do garnuszka, obmyłam i potem tą wodą myłam dziecku buzię. Działało od razu - opisuje.

Wie też, jak zaradzić na ból brzuszka: - Niedawno przyjechała z Baligrodu babcia z dzieckiem. Płakało, piersi ssać nie chciało. Wzięłam, pomasowałam, od razu wrzeszczeć przestało - mówi.

Len na różę

Ale najważniejsze, czego nauczyła się od mamy, to "palenie róży". - Jak krew się psuje, to chce się wydostać. Z tego spuchlizna się robi: na nogach, na rękach, nawet na głowie - opisuje chorobę znachorka ze Średniej Wsi.

Na początku niechętnie przyjmowała wskazówki mamy. Nabrała przekonania, że ma dar pomagania w tej chorobie, gdy wyleczyła własnego syna. - Jak był w wojsku, to czerwień na całej nodze aż po palce mu się zrobiła - wspomina.

Tajników "palenia róży" Stanisława zdradzać nie chce. Ale możemy popatrzeć, jak to wygląda. Bo nie ma dnia, by do domu na krańcu wsi nie zaglądał ktoś szukający pomocy w leczeniu bolesnych zaczerwienień ciała. Ale nie wszyscy chcą o tym rozmawiać. Niektórzy wstydzą się, że wierzą w moc ludowej uzdrowicielki. Inaczej pani Halina, która do Średniej Wsi przyjechała aż z Sosnowca. Wynajęła we wsi kwaterę na dwa tygodnie i regularnie korzysta z usług pani Stanisławy. - To dusza kobieta, od serca pogada, zaprzyjaźniłyśmy się - chwali ją.

U pani Haliny dermatolog postawił diagnozę: róża bąblasta. - Walczę z tą chorobą już trzeci rok, i wciąż się nawraca. Kto jej nie doświadczył, nie zdaje sobie sprawy, jaka to męka. Zaczęło się od małej czerwonej plamki, rozlało się na całą nogę, kończyna spuchła, jakby wpadła do wiaderka z wrzątkiem. Lekarze przepisywali kolejne antybiotyki, sterydy, w końcu byłam tak słaba, że nie miałam siły wejść dwóch kroków po schodach - opowiada 65-latka. - Organizm źle reagował na leki, groziła mi białaczka, było podejrzenie sepsy. Już nie wyliczę, gdzie byłam, ile pieniędzy wydałam, ilu metod próbowałam - wzdycha.

U pani Stanisławy jest na ósmym zabiegu. Opiera nogę na stołeczku, przygląda się. - Opuchlizna trochę schodzi, w niektórych miejscach jakby trochę białej skóry przebijało - mówi z nadzieją.
O "paleniu róży" słyszała już wcześniej.

- Mówiła mi o tym jedna lekarka z Ukrainy. Ale długo nie mogłam znaleźć nikogo, kto się tym zajmuje - przyznaje. - Dopiero koleżanka zadzwoniła, że jest taka osoba w Bieszczadach.

- Ja się nie rozgłaszam - przytakuje pani Stanisława. - Telefonu nawet nie mam, bo nie potrzebuję. Ale jak mnie ktoś znajdzie, to chętnie pomagam. I cieszę się, jak są efekty.

Na stole rozkłada lniane płótno. - Nie każde się nadaje - tłumaczy. To jest jeszcze przedwojenne. Dziś już o takie trudno. Niektórzy starsi jeszcze je trzymają; chodzę po domach, to kawałek szmatki kupię, a te, co mam, szanują jak relikwie - podkreśla.

Dar przekażę córce

Z worka wyjmuje kłębki lnu ("sama sobie uprzędłam" - zaznacza). Układa na chuście, podpala, chwilę czeka, aż płomienie się przygaszą, i owija chorą nogę pani Haliny. - Trzeba teraz z pół godziny potrzymać - zaleca.

I najważniejsze - żeby leczenie zadziałało, trzeba przy tej czynności pomodlić się do Matki Boskiej. - Bez pomocy Boga nic się nie uda - zaznacza pani Stanisława.

We wsi o "znachorce" mówią różnie. Jedni wierzą w jej moc, inni powątpiewają.

- Mnie ludzkie gadanie nie obchodzi. Ważne, że ludziom pomaga to, co robię. Jakby zadowoleni nie byli, to nikt by tu do mnie nie przychodził - mówi 81-latka.

- Zgłosiła się nawet pani, która chciała, żebym z lekarką w gabinecie pracowała. Ale odmówiłam. Bo prawdziwa szeptucha swoimi zdolnościami nie może z nikim obcym się podzielić. I ja też chcę dar jedynej córce przekazać. Mam nadzieję, że go przyjmie. Sama pięciu córek się dochowała, to dar w rodzinie pozostanie - uśmiecha się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24