Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jego papieże wzbudzają podziw. Ale czarty i biesy mu nie wychodzą

Andrzej Plęs
Jacek Osadczuk: - Obawiam się, że wystrugane w drewnie biesy i czady zniszczyły parę talentów rzeźbiarskich. I - być może - rzeźbę bieszczadzką w ogóle.
Jacek Osadczuk: - Obawiam się, że wystrugane w drewnie biesy i czady zniszczyły parę talentów rzeźbiarskich. I - być może - rzeźbę bieszczadzką w ogóle. Wojciech Zatwarnicki
Skończył akademię, ale rzeźbić nie chciał. Nie czuł się jeszcze dojrzały. Czekał do czterdziestki. Dziś jego prace podziwiają nawet w Ameryce i Szwecji.

Próbował zostać bieszczadzkim bacą, ale tę błyskotliwą ścieżkę kariery skończył na kilkumiesięcznym juhasowaniu. Nie było mu dane zawodowo doić owiec, bo od dziecka łaziło za nim formowanie materii. Takiej glinianej, drewnianej, marmurowej i granitowej. Późno zaczął formować, bo - jak sam twierdzi - musiał do tego dojrzeć.

Na peryferiach Ustrzyk Dolnych stoi obłożona styropianem wiata, w środku dwóch ludzi: Jacek Osadczuk i kardynał Stefan Wyszyński.

Pierwszy z krwi i kości, drugi - z piekielnie twardego granitu skandynawskiego. Pierwszy tu zostanie, drugi niebawem ma zostać przetransportowany do Kolbuszowej.

Niełatwo w tej branży przebić się na salony, tym trudniej, kiedy zaczyna się po 40. roku życia, tymczasem prace Osadczuka zdobią katedrę w Denver, ma je polonijne Chicago, są w prywatnej kolekcji w Szwecji, w Polsce też ich sporo. Niewiele brakowało, by nie zaistniały w ogóle, bo dla artysty najtrudniejszą do formowania materią jest... on sam.

Doić mi nie kazano

Gdyby nie jego buntowniczej natury brat, pewnie nigdy nie zdarzyłoby mu się spać w kałuży. To obrażony na cały świat brat zdecydował, że wyląduje najdalej jak się da od świata, i wylądował w Zatwarnicy, gdzie został podleśniczym. Reszta rodziny chwilowo została w Ustrzykach Dolnych.

Jacek już wtedy pobierał nauki na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych i od krakowskich górali posłyszał, że "kto ma owce, ten ma, co chce". Brat miał przestrzeń w Zatwarnicy, Jacek - dewizę górali, obaj nie mieli bladego pojęcia o owcach. Tyle że ojciec był felczerem w Ustrzykach, więc jako taki na żywym stworzeniu się znał.

Do spółki kupili trochę bieszczadzkiej ziemi, która na początku lat 90. chodziła za grosze. Wakacje się zbliżały, Osadczuk ofiarnie obiecał bratu, że "od samiuśkich Tatyr" bacowie będą pędzić owce na redyk w Bieszczady, pójdzie, zatrudni się, poduczy, na własną hodowlę będzie jak znalazł. I poszedł.

- Na Tworynę poszedłem, bo tam podobno były jakieś bacówki - opowiada. - Wchodzę, siedzi człowiek, nie wiem kto, pytam, czy mógłbym tu pracować. Człowiekowi aż oczy zabłysły, bo okazuje się, że mu wszyscy juhasi uciekli, lato było potwornie deszczowe. Z bratem tylko został, a owiec mają ze 400 sztuk. I już łapy ich bolą od dojenia.

Doić mu nie dali, do zaganiania tych wełnianych kłębów służył. Nauczył się, że góral robi do piętnastej, potem je, pada jak kłoda i śpi dwie godziny. Na początku nie był w stanie zrozumieć takiego cyklu dnia, szybko pojął, że juhasowanie to nie spacer między owcami.

Sam o piętnastej padał jak martwy. Czasem padał w sztormiaku, w kałuży. I spał. Nauczył się redykowych rytuałów. Kiedy jesienią wilki zaczynały podchodzić owcze stado, czasem skubnęły jaką sztukę, baca wieszał padłe zwierzę na drewnianym rusztowaniu do suszenia ścierek do cedzenia owczego mleka.

Wieszał wyżartym przez wilki brzuchem, z wystającymi żebrami, w kierunku bacówki. Takie pasterskie memento mori, czyli: uważajcie na wilki, bo z człowiekiem potrafią zrobić to samo.

Jego bracia - bacowie nie tykali alkoholu, co nienormalne było dla baców. Alkoholu nie tykali, ale nerwę trzeba było jakoś rozładować.

- Jednej niepokornej owcy nie sposób było zapędzić do okniory, uciekała, wyrywała się, to ją jeden z braci trzepnął w łeb - opowiada Osadczuk. - Wszyscy ją zjedliśmy.

Nauczył się pasać owce, robić oscypki, doić się nie nauczył, bo mu bacowie nie dali. Jesienią z Tworylnego musiał wrócić do Krakowa. Ze stada owiec w stado artystów. Z bacowskiej kariery nic nie wyszło, wprawdzie z bratem i ojcem nawet zaczęli budować pomieszczenia dla przyszłego stada, nawet stado się pojawiło, ale brat szybko stracił zainteresowanie hodowlą i interes stanął.

Wprawdzie urodził się w Nysie, ale od zawsze mu się marzyło, że będzie "bieszczadzki", że będzie rzeźbił, owce trochę do tego pasowały. W Smolniku wybudował sobie szałas, zabrał konia i tak spędził całe wakacje.

- Wilki przestały być dla mnie zgrozą, wiedziałem, gdzie są, gdzie i kiedy się pojawiają, jak polują - wspomina. - Ja chodziłem ich tropem, a one moim.

Na wszelki wypadek spał z siekierką przy sobie. I czujny był na reakcje konia. Odwiedziło go w dziczy dwóch miastowych kolegów - artystów. Nawet im się dzicz spodobała, podlewana gorzałą, rozstawili sztalugi, będą malować z pleneru. Podobało im się, dopóki nie zobaczyli wilka. Mieli zostać parę dni, ale rano już ich nie było.

Czarty, biesy i święci

Parę lat miotał się pomiędzy tęsknotą za dziczą a pragnieniem doskonałości. Sam mówi, że podczas krakowskich studiów kuł i dłubał w materii, żeby choć zbliżyć się do tego, co uznawał za formę doskonałą.

- Inni wykonywali jedną rzeźbę na zaliczenie, ja rzeźbiłem bez opamiętania, ku rozpaczy wszystkich, bo zagraciłem wspólną pracownię, kazali mi to wyrzucać, za parawanami chowali - wspomina czasy studiów na krakowskiej ASP.

Po ukończeniu studiów czuł się kompletnie wypalony tym nadmiarem dłubania, a wciąż daleki od doskonałości. I przez dziesięć lat niczego nie wypuścił spod dłuta "do ludzi".

Owszem, sam dla siebie coś ulepił, coś wystrugał, ale obiecał sobie, że objawi się światu, kiedy uzna, że spod jego ręki wychodzi coś naprawdę wartościowego. Jego koledzy z uczelni zdobywali pozycję na rynku sztuki współczesnej, "robili nazwiska", zdobywali zlecenia, ale ich życie toczyło się w kręgach artystycznych.

Osadczuk zaszył się na peryferiach Ustrzyk, zbudował dom z drewna, założył stolarnię, chyba tylko po to, żeby mu ten interes uświadomił, że interesów to on robić nie potrafi.

- I założyłem sobie, że zaczną rzeźbić "na zewnątrz", jak ukończę czterdziestkę - tłumaczy. - Taki starałem się być uporządkowany życiowo. To nie wzięło się znikąd. Gdzieś to wyczytałem albo może sobie wymyśliłem, kiedy byłem dzieckiem i chodziłem do ogniska plastycznego w Nysie, że nie zrobię rzeźby, dopóki nie ukończę czterdziestego roku życia, bo do tego czasu będą się uczył rzeźbić. Nie chciałem robić rzeczy niedorobionych, popełnić artystycznego falstartu, którego później musiałbym się wstydzić. Po skończeniu studiów miałem kryzys, więc te dziecięce plany były mi trochę na rękę. I rzeczywiście, nie rzeźbiłem do czterdziestki.

Po pracach studenckich nie ma śladu, nie ma nawet zdjęć jego prac. Ani późniejszych. Biznes prowadził, ludźmi kierował, ale w kącie głowy tkwiła cezura czterdziestki. Im bliżej było czterdziestki, tym większy lęk go ogarniał, że nie podoła. Żona go drapała po sumieniu, żeby nie marnotrawił daru od Boga, żeby wreszcie zaczął kuć i dłubać.

I zaczął. Najpierw lepił z błota, kiedy towarzyszył w wyprawach nad wodę wędkującej żonie. Z nudów lepił, bo co miał robić, kiedy żona wpatrzona w spławik?

Rzeczywiście koło czterdziestki pojawiło się pierwsze poważne zamówienie: czterdzieści figur ogrodu różańcowego z figurą Jana Pawła II pośrodku w sanktuarium w Ludźmierzu. W marmurze, co oburzyło krakowskie środowisko rzeźbiarzy. Bo jakże to? Marmur w Pieninach?

Uparł się, z dwójką przyjaciół urządzili ogród różańcowy w Ludźmierzu i papieża, przed którym klękają teraz najmożniejsi tego kraju. Potem sypnęły się zamówienia na drewniane kapliczki, kolejne monumenty papieża Polaka w brązie, marmurze i granicie, i inne - poświęcone wielkim tego świata.

Tylko ze świątkami mu nie idzie, a przecież w Bieszczadach co trzeci żyje z dłubanek tych skrzydlatych i tych rogatych. Zresztą z biesami i czartami bieszczadzkimi też mu nie szło.

- Jakoś nie umiałem świątka zrobić - przyznaje z przekorą. - Nawet Franiu Lach mnie uczył. No, niezdolny byłem do tego. Poza tym, obawiam się, że wystrugane w drewnie biesy i czady zniszczyły parę talentów rzeźbiarskich. I być może rzeźbę bieszczadzką w ogóle. Bo Bieszczady to zagłębie rzeźbiarzy.

Zna takiego jednego, któremu nie wyszła sztuka w drewnie, wyszło coś pokracznego, do człowieka podobnego, i przyszedł turysta, i akurat to kupił. To lokalny artysta poszedł w komercję - zaczął produkować taśmowo pokraczne czarty i biesy, które większego artyzmu nie wymagają, wycieczki turystów wymiatały mu pracownię z tego piekielnego pomiotu dłutem dłubanego, bo to niby prymitywizm, prawie jak Nikifor, jak ciupaga w Tatrach. Przecież Bieszczady czartami i biesami stoją. Gdzie w tym sztuka? Chyba sztuka złota.

- To się na czarty i biesy obraziłem - tłumaczy Osadczuk. I wcale nie twierdzi, że po czterdziestce osiągnął dojrzałość artystyczną. Wciąż do niej dąży. I zupełnie bez zawiści przyznaje, że bliższa tej doskonałości jest jego córka Anka. Najlepsze, co mu w życiu wyszło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24