Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wszystko o kupnie używanego auta z Niemiec [WIDEO]

Norbert Ziętal
W autokomisie w Niemczech samochody można do woli oglądać i sprawdzać.
W autokomisie w Niemczech samochody można do woli oglądać i sprawdzać. Norbert Ziętal
Nowe, kilkuletnie i staruszki. Polacy nadal masowo sprowadzają używane auta z Zachodu. Sprawdziliśmy, jak wygląda kupno takiego samochodu i czy jest to opłacalne

- Mógłbym kupić auto w polskim autokomisie lub na giełdzie, ale włosy stają mi dęba, jak czytam w gazetach, że trzy czwarte używanych aut, wystawionych do sprzedaży w Polsce, to samochody powypadkowe lub posztukowane z innych. Już lepiej samemu pojechać - twierdzi Maciek z Przemyśla i proponuje wspólny wyjazd do Niemiec. Bo ktoś musi wrócić jego starym autem. Pada na mnie.

Maciek ma ściśle określone budżet na kupno i oczekiwania. Auto maksymalnie pięcioletnie, czterodrzwiowe, może być kombi. Najlepiej, aby było niemieckiej marki, z francuskich marek jedynie Peugeot.

Dziadek jeździł tylko do kościoła

Mimo wszystko zaczynamy od przeglądu oferty przemyskich i rzeszowskich komisów. Szeroki wybór samochodów, różne marki. Po tablicach rejestracyjnych widać, że pochodzą z całej Europy. Najwięcej z Francji, Holandii i Belgii. Sporo jest również z Niemiec i na polskich rejestracjach.

- Ten golfik to prawdziwa okazja. 10 lat, 70 tysięcy przebiegu. Starszy Francuz odpalał go dwa razy w tygodniu. Raz, żeby zrobić zakupy, dwa, żeby pojechać do kościoła. Dmuchał i chuchał na niego - twierdzi młody sprzedawca w komisie w Przemyślu.

- Ale nas nie interesuje ten golf, tylko ten seat obok - mówimy i wyraźnie zbijamy faceta z tropu.

- Aaaaa, teeen. Też okazja, wyjątkowo dobrze utrzymany - odpowiada.

Ale my już nie dociekamy, czy może jakaś francuska babcia do kosmetyczki nim dojeżdżała raz w miesiącu, bo przebieg też ma niewielki, jak na swoje 13 lat.

I na odchodnym głośno wątpimy w prawdomówność sprzedawcy co do dziadka z Francji. Po pierwsze - zaledwie kilka procent Francuzów w ogóle chodzi do kościoła. Po drugie - skąd przemyski handlarz ma znać upodobania jakiegoś starszego pana z Francji? W papierach tego nie ma.

Internetowe poszukiwania

Planowanie wyprawy do Niemiec zaczynamy od Internetu. Są dwie najpopularniejsze, mające informacje po polsku, witryny z ofertami komisów praktycznie z całej Europy - www.mobile.de i www.autoscout24.pl. Dominują auta z Niemiec. W całej Europie mamy do wyboru 1,5 mln samochodów wystawionych do sprzedaży, z tego aż 1,2 mln w Niemczech.

Zawężamy wyniki wyszukiwania. Opel astra, w cenie 4 do 6 tys. euro, rok produkcji 2007 lub młodszy, blisko Berlina itd. Wyskakuje nam ok. czterdziestu ofert.

Można od razu wysłać e-mail i dogadać szczegóły albo zadzwonić. W większości niemieckich komisów bez problemu można się porozumieć po angielsku. Niekiedy po rosyjsku a nawet po polsku. Na odległość auto można zarezerwować, dopytać o szczegóły, poprosić o większą liczbę zdjęć, a nawet negocjować cenę.

Wysyłamy kilka e-maili i czekamy dwa dni.

- Jest kilka odpowiedzi. Niektórzy na dzień dobry opuścili cenę, nawet o 300 euro. Inni nie dają się ruszyć - telefonuje zadowolony Maciek.

Wybieramy autokomis w Berlinie, który ma w ofercie najwięcej opli astr.

- Oprócz auta, które macie upatrzone, warto rozeznać wcześniej miejsca w pobliżu tego auto komisu. Przyda się, gdy np. wasze upatrzone auto nie spodoba się wam "na żywo" - radzi znajomy mechanik.

Za jego radą ustalamy adresy kilku innych berlińskich autokomisów.

Niemiec nie zna "okazyjnego dziadka"

Jedziemy. Najpierw do Poznania, gdzie mamy nocleg u znajomych, a stamtąd następnego dnia wygodną autostradą do Berlina. Nasz cel to Kiefholzstrasse. Blisko zjazdu z autostrady. Tuż obok "naszego" autokomisu jest kilka innych.

- Będzie z czego wybrać - cieszy się Maciek.

Po chwili nie mamy wątpliwości, że trafiliśmy w dobre miejsce. Na ulicy zaparkowane jest przynajmniej kilkanaście aut z polskimi rejestracjami. Polacy chodzą po komisach i szukają samochodów.
Idziemy po auto wypatrzone w Internecie. Od razu podchodzi do nas Mahammed, Turek. Coś mówi po niemiecku. Widząc, że my wolimy angielski, woła swojego pracownika, Jurgena.

- Jakie auto was interesuje? - pyta Jurgen.

- Takie, którym dziadek jeździł tylko do kościoła - mówię.

Jurgen nie łapie, o co chodzi. Wyjaśniam mu, że w Polsce auta kupione od takiego dziadka uważane są za prawdziwą okazję.

- Jeszcze lepsza jest okazyjna babcia - dodaje Maciek.

Niemca to nie rusza.

- Nie znam historii aut na placu. Wiem tyle, co jest w papierach. Ople są z wypożyczalni samochodów, wymieniali swoje samochody i kupiliśmy od nich kilkanaście sztuk - mówi Jurgen.

Mały przebieg? Podejrzane

Szybko przynosi kilka kompletów kluczyków, do każdej astry na placu. Możemy do woli oglądać, włączać silnik, sprawdzać poszczególne elementy. Zajmuje się tym nasz kolega z Poznania, inżynier, samochodziarz.

- O co chodziło z tym dziadkiem? - dopytuje Jurgen.

Gdy wyjaśniamy, o co chodzi, uśmiecha się pod nosem.

- U nas nie kupuje się samochodu po to, aby stał przed domem. On ma jeździć. Ja do pracy mam 70 kilometrów, podobnie koledzy z salonu. Dziennie jeździmy nawet 200 - 300 km, bo zawsze trzeba gdzieś jeszcze wstąpić - tłumaczy Jurgen.

Dodaje, że w Niemczech samochód z rocznym przebiegiem mniejszym niż 20 - 30 tys. km należy uznać za podejrzany.

Nie jesteśmy pierwszymi Polakami, z którymi handluje. - "Drutujecie" - mówi prawie po polsku i ma na myśli, że jak Polakowi popsuje się jakiś element, to na siłę próbuje go łatać czym się da. W Niemczech wymienia się cały zespół.

Po dogadaniu ceny, inny pracownik, młody Turek, pomaga załatwić dokumenty i tablice rejestracyjne w berlińskim urzędzie komunikacji. Możemy wracać do Polski

Zatrzymujemy się na pierwszej po polskiej stronie stacji paliwowej przy autostradzie. Przed Rzepinem. Nie tylko my. Okazuje się, że większość kierowców kupuje w Niemczech tyle paliwa, aby dojechać do Polski, a potem tankuje zaraz po przejeździe granicy. U nas jest ono co najmniej o złotówkę tańsze.

Parking wprost zalany autami z niemieckimi tablicami zjazdowymi. Z żółtymi i czerwonymi paskami. Różne marki, od najnowszych po kilkunastoletnie. Stoją też lawety. Na autostradzie obok co chwilę przejeżdżają następne zapakowane "używkami" lawety.

- Trafiliście na dobry czas - mówią do znawcy tematu po polskiej stronie. Stoją przy swoich wozach - volvo, volkswagenie i mercedesie. Każde auto najwyżej 2 lata.

Gdy dowiadują się, że jesteśmy aż z Przemyśla, gratulują nam szczęścia. Bo oni mieszkają blisko granicy i wyczekują okazji po niemieckiej stronie. Np. okresu w roku, gdy aut wyzbywają się firmy leasingowe, wypożyczalnie lub prywatni właściciele. Gdy dużo pojawia się ich w komisach, natychmiast spadają ceny i wtedy oni jadą.

Biurokratyczna machina czyha

Wracamy do Przemyśla. Tutaj zderzamy się z biurokratyczną machiną. Pomimo że mamy niemieckie badanie techniczne ważne do grudnia, w Polsce musimy zrobić nowe. A ponadto odwiedzić tłumacza przysięgłego, aby nam przetłumaczył niemieckie dokumenty: umowę kupna - sprzedaży, dowód rejestracyjny i kartę pojazdu. Potem wizyta w urzędzie celnym, gdzie, po wypełnieniu kilku dokumentów i przybiciu iluś tam pieczątek, płacimy kilkaset złotych akcyzy, zależnej od wartości pojazdu. Auto wycenione według ceny katalogowej, o wiele więcej niż faktycznie zapłaciliśmy w Niemczech. Można się od tego odwołać, ale Maciek twierdzi, że i tak nic nie wskóramy.
Polski urzędnik zawsze jest górą. W ogóle nie wiadomo dlaczego musimy płacić akcyzę, skoro auto kupiliśmy w Unii Europejskiej. Takie przepisy. Potem niemal identyczne dokumenty składamy w urzędzie skarbowym. Trochę dziwne powtórzenie tej samej czynności, bo celni i skarbowi podlegają pod tego samego ministra.
W skarbówce zdzierają z nas 160 złotych za wydanie zaświadczenia, że nie musimy płacić VAT. Na kwity czeka się tydzień.

Jeszcze 500 złotych opłaty recyclingowej i możemy odwiedzić urząd miejski, aby ostatecznie zarejestrować samochód. Najpierw na próbnym, miękkim dowodzie rejestracyjnym.

- W polskich urzędach zostawimy ok. 2 tys. złotych i wyżywimy kilku urzędników - kwituje Maciek. - Gdyby nie taka bezsensowna biurokracja, o wiele mniej urzędników byłoby potrzebnych. Przecież wszelkie sprawy formalne powinno się załatwiać w jednym okienku. Po co im tyle komputerów?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24