Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odkrywanie zapomnianych Bieszczadów

Krzysztof Potaczała
Takie dwujęzyczne tabliczki stanęły wzdłuż trasy historycznej szlakiem opuszczonych wsi.
Takie dwujęzyczne tabliczki stanęły wzdłuż trasy historycznej szlakiem opuszczonych wsi. Krzysztof Potaczała
W Wetlinie spotkali się Polak z Ukraińcem. I wymyślili, że najwyższy czas odnaleźć porzucone wioski.

Jaworzec, Łuh i Zawój przestały istnieć w 1947 r. Potem niektórzy z setek wygnańców wracali w Bieszczady, ale trzy sąsiadujące ze sobą wioski pozostały puste do dziś.

Wtedy, wiosną 1947, w czasie akcji "Wisła", dano miejscowym dwie godziny na spakowanie i popędzono na stację kolejową w Łukawicy. Stamtąd powieziono ich w bydlęcych wagonach na północ Polski. I tak mieli szczęście - rok wcześniej, w pierwszej turze wysiedleń, część ludzi z Jaworca trafiła do ZSRR…

Opuszczone budynki podpalono lub rozebrano, a na ruinach wyrósł las.

- Dość długo zapuszczali się tu tylko leśnicy, nieliczni odważni turyści oraz tęskniący za ojcowizną Ukraińcy - mówi Marcin Dobrowolski z Wetliny. W zeszłym roku wraz z kilkoma przyjaciółmi uznał, że warto odsłonić resztki po wyludnionych wsiach. Tak powstał projekt "Bieszczady Odnalezione", mający służyć poznaniu i zrozumieniu nie zawsze przyjaznych relacji polsko-ukraińskich na tym obszarze.

Przełamywanie barier

Projekt "Bieszczady Odnalezione"

dofinansowano ze środków Programu "Działaj Lokalnie VII" Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności realizowanego przez Akademię Rozwoju Filantropii w Polsce, a także Funduszu Grupy Partnerskiej "Zielone Bieszczady" utworzonego z pieniędzy gmin: Lutowiska, Olszanica, Ustrzyki Dolne, Zagórz, Solina .

- Pomysł zrodził się trochę przypadkiem - opowiada Dobrowolski, sekretarz Stowarzyszenia Rozwoju Wetliny i Okolic.

- Niedaleko mnie mieszkał Myron Hodowanec. Nic o nim nie wiedziałem, oprócz tego, że jest Ukraińcem. Do dnia, gdy zgadaliśmy się pod sklepem. Poznałem jego niesamowitą historię - jak go w wieku 16 lat siłą wzięto z rodzinnej Dołżycy i wcielono do Ukraińskiej Powstańczej Armii, jak po rozbiciu UPA został schwytany i osadzony w obozie w Jaworznie, jak dostał wyrok 15 lat i jak trafił do więzienia mokotowskiego w Warszawie, gdzie przez półtora roku siedział z samym rotmistrzem Witoldem Pileckim. Wspominał go z zachwytem, uważał za bohatera. W końcu rozmawiał z człowiekiem, który dobrowolnie dostał się do Auschwitz, a potem stamtąd uciekł. Moja znajomość z Myronem wkrótce przerodziła się w zażyłość. On miał taką dobrą i rzadką cechę - nie oceniał źle ani Polaków, ani Ukraińców, nie oskarżał; starał się szukać tego, co dobre i wspólne.

Kolejny raz spotkali się na pogrzebie żony Hodowanca. Tam, między grobami, Dobrowolski poznał Jurija Markanycza, prezesa Towarzystwa Beskydzke Zemlactwo z Iwano-Frankowska na Ukrainie (dawnego Stanisławowa).

- Myron nas sobie przedstawił, mówiąc, że od tej pory będziemy ze sobą współpracować - pamięta pan Marcin.

- Wymieniliśmy się numerami telefonów, potem parę razy pojechałem na Ukrainę, a Markanycz przyjeżdżał z rewizytą. Okazało się, że ma korzenie w Krzywem koło Cisnej i już wcześniej bywał w Bieszczadach, żeby stawiać pamiątkowe krzyże na greckokatolickich cmentarzach. Był zresztą spirytus movens innych cennych inicjatyw w Polsce i na Ukrainie, służących zbliżeniu między narodami.

Stowarzyszenie Rozwoju Wetliny i Okolic oraz Beskydzke Zemlactwo z Iwano-Frankowska uzgodniły, że wspólnie wystarają się o fundusze i materiały na stworzenie trasy historycznej wiodącej przez obszar opuszczonych wsi. W prace projektowe zaangażowało się także Nadleśnictwo Cisna.

- Inicjatywa wydawała się interesująca, więc nie było nad czym się zastanawiać, tylko zakasać rękawy - uśmiecha się nadleśniczy Grzegorz Łukacijewski. Jego podwładny Bogusław Czerenkiewicz, podleśniczy ze Strzebowisk, dłuższy czas nie rozstawał się ze sztychówką i siekierą, podobnie jak robotnicy leśni z piłami.

Tylko z pomocą takich narzędzi mogli przedrzeć się przez gęste chaszcze i odsłonić zasłonięte bujną roślinnością pozostałości po gospodarstwach, cmentarzach i świątyniach. Patrzył na to schorowany Myron Hodowanec i serce mu rosło, ale uroczystego otwarcia ścieżki w czerwcu tego roku nie doczekał. Przyjechał za to Jurij Markanycz, witany przez Polaków chlebem i solą, bo przecież jakby na własnej ziemi. - Kto by wtedy pomyślał, że i on wkrótce opuści ten świat - kręci głową Dobrowolski. - Jurij dużo pomógł, kontaktował mnie z ostatnimi żyjącymi świadkami wysiedleń, przekonywał, żeby nie bali się wspominać.

Tu cmentarz, tam cerkwisko…

Do Kalnicy każdy dojedzie samochodem, ale stamtąd w kierunku szlaku opuszczonych wsi droga dla ruchu kołowego (nie licząc służby leśnej) zamknięta. Można wybrać się rowerem lub pieszo. Ścieżka "Bieszczady Odnalezione" jest doskonale oznakowana tablicami informacyjnymi po polsku i ukraińsku. Dziś turysta bez najmniejszych kłopotów trafi tam, gdzie do końca wojny tubylcy modlili się w cerkwiach, a stojąc w ciszy na ruinach usłyszy przy odrobinie wyobraźni odgłosy śpiewanych tu pieśni.

Najpierw, w bok od Kalnicy, jest Jaworzec z przysiołkami Kobylskie i Bereh. Na dwujęzycznej tablicy z historią wsi zachowane zdjęcie drewnianej cerkwi pw. św. Wielkiego Męczennika Dymitra z 1846 r. Przestała istnieć po 1947 r., a jedynymi po niej śladami są pozostałości podmurówki i betonowe schody.

Cmentarz cerkiewny na pewno chowa ludzkie szczątki, ale do czasów współczesnych nie zachował się ani jeden nagrobek. Nie przeszkadza to jednak odwiedzającym wysiedloną wieś - niemal każdy, kogo przywiedzie tu ciekawość i pragnienie poznania historii Bieszczadów, zapala symboliczną lampkę. W 1939 r. we wsi i przysiółkach mieszkało 670 osób. Gdy się o tym myśli, przed oczami staje obraz wypędzanych Rusinów: płacz kobiet i dzieci, porykiwanie bydła, rżenie koni i wrzaski żołnierzy poganiających przestraszonych gospodarzy.

Żeby dojść do Łuhu, należy iść od Kalnicy prosto, utwardzoną drogą, niedawno odnowioną i poszerzoną. Wkrótce natrafimy na pierwszą tablicę, oznaczającą początek wsi. Na lewo, na niewielkim wzniesieniu, pozostałości po cerkwi pw. św. Mikołaja Cudotwórcy z 1864 r.: podmurówka i stos kamieni w miejscu ołtarza.

Wokół majestatyczne lipy, a pod nimi na poły spróchniały, zjedzony przez szkodniki dębowy krzyż, ustawiony tu w 1938 r. z okazji 950-lecia Chrztu Rusi, niemy świadek tragicznych wydarzeń z operacji "Wisła". Obok nowy, trójramienny krzyż wkopany w 2011 r. z inicjatywy dawnych mieszkańców tej niewielkiej wsi (230 osób wedle danych z 1939 r.) oraz podobna jak w Jaworcu tablica informacyjna ze zdjęciem świątyni zwieńczona srebrnymi kopułkami na wzór cerkiewnych bań. Wykuli je rzemieślnicy na Ukrainie, by symbolicznie świadczyły o miejscu.

- Każdy element wykonany został w porozumieniu ze stroną ukraińską - tłumaczy Marcin Dobrowolski. - Chcieliśmy w ten sposób okazać szacunek ludziom, którzy przez wieki żyli na tej ziemi. Gdyby nie oni, nie wiedzielibyśmy, jaki obszar zajmował cmentarz. Leśnicy ogrodzili go przed paru laty, lecz teraz zrobili nowe ogrodzenie, według wskazanych nam nowych granic.
Od Łuhu do Zawoja rzut kamieniem. Podobnie jak w pozostałych dwóch wioskach również tu możemy zapoznać się ze skróconą historią wsi wypisaną na drewnianej tablicy (284 mieszkańców w 1943 r.), a przy okazji odpocząć w zbudowanym przez leśników schronie. Stoi tuż przy nieźle zachowanej starej drodze prowadzącej do brodu na Wetlince.

Żeby wspiąć się na wzgórze cmentarne i cerkwisko, trzeba zachować nieco sił - ścieżka przez lasek jest stroma. Na cmentarzu, na którym ocalały zaledwie dwa nagrobki, w tym jeden bez inskrypcji, góruje poświęcony w 2004 r. pamiątkowy krzyż. Ustawił go wraz z przyjaciółmi były mieszkaniec Zawoja Wacław Stołycia. A pośrodku, między niewidocznymi grobami porośniętymi barwinkiem, rośnie potężna lipa, mająca ponad 6 metrów w obwodzie!

Obok stała filialna cerkiew pw. św. Michała Archanioła, spalona przez Ludowe Wojsko Polskie w 1947 r. Wzdłuż drogi prowadzącej z jednej strony do Polanek, a z drugiej do Kalnicy widoczne stare przydomowe studnie. Jeszcze niezabezpieczone, ale to tylko kwestia czasu. - Dostaliśmy z Fundacji Bieszczadzkiej pieniądze na kontynuację naszego projektu - mówi z dumą Marcin Dobrowolski. - Zrobimy za nie drewniane cembrowiny i zainstalujemy studzienne żurawie. Chcielibyśmy też odkryć i pokazać stare piwnice, ale ta operacja musi być przeprowadzona przy udziale archeologów.

Obrońcy z doliny Wetlinki

Niezwykle ciekawe mogą okazać się informacje, które projektodawcy trasy historycznej planują zamieścić w folderze opracowanym przez znanego dokumentalistę Bieszczadów Stanisława Krycińskiego. Zwraca on uwagę na szczególny układ położonych w dolinie Wetlinki osad. "Mieszkańcy (…) prócz zajęć pasterskich i rolniczych mieli powinności wojskowe. Jednym z głównych zadań była obrona granicy biegnącej głównym grzbietem Karpat. Od XII w. aż do 1918 r. była to granica z Węgrami.

Największym zagrożeniem były zbójeckie grupy tzw. tołhajów, którzy przybywali zza Karpat (…). W Bieszczadach niewiele jest osad leżących tylko na jednym brzegu potoku. Jaworzec i Łuh są rzadkim przykładem takiej lokalizacji. Sąsiadujący z nimi Zawój, rozłożony nad silnie meandrującą Wetlinką, ma również nietypowe położenie (…), zabudowa wsi na grzbiecie (…) sugeruje, że głównym zadaniem pierwszych mieszkańców Zawoja było pilnowanie traktu przechodzącego przez wieś. Wiódł on z południa, przecinał główny grzbiet Karpat (…), docierał do Ustrzyk Dolnych, gdzie łączył się z traktem biegnącym ze wschodu na zachód".

***
Jeśli ktoś wybiera się jesienią w Bieszczady, powinien zaplanować wycieczkę po "Bieszczadach Odnalezionych". Listopad to dobry czas na odwiedzenie zapomnianych wsi i zapalenie zniczy na bezimiennych grobach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24