Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zanim polscy żołnierze wylądują w Afganistanie ćwiczą w Bieszczadach

Karolina Jamróg
Dariusz Delmanowicz
Poniedziałek, dochodzi godzina 9. Od kilku minut jesteśmy na terenie Ośrodka Szkolenia Górskiego w Trzciańcu (powiat bieszczadzki). Już za chwilę będziemy świadkiem tego, w jaki sposób ćwiczą żołnierze przygotowujący się do misji w Afganistanie.

Nastaw się na porwanie

Nasi przewodnicy to żołnierze, którzy mają za sobą misję w Afganistanie, Iraku, Kosowie, Bośni i Albanii. To oni wyjaśnią nam, które ćwiczenia najbardziej przydają się podczas misji. Dzięki nim dowiemy się też, jakie zagrożenia czyhają na naszych żołnierzy w Afganistanie.

Jesteśmy świadkiem sceny, która mocno porusza wyobraźnię. Uczestniczy w niej czterech żołnierzy. Dwóch odgrywa rolę porywaczy, dwaj kolejni są jeńcami. Pierwszy siedzi na stołku. Ma związane i ręce i nogi. Na głowę "porywacze" założyli mu worek.

Prosi o wodę. W odpowiedzi słyszy, że jeśli będzie współpracował, dostanie coś do picia. Obiecuje mu to jeden z "Talibów". W ręce trzyma kij, co jakiś czas energicznie nim wymachuje. Drugi jeniec klęczy. Jest przywiązany do drzewa w taki sposób, że ręce ma cały czas uniesione w górze. Nad nim "czuwa" drugi z porywaczy. Nad nim wisi butelka z wodą.

Talibowie zadają pytania

- Robimy to, żeby podczas misji jeśli żołnierz zostanie schwytany wiedział, co go czeka, czego ma się spodziewać. Żeby wiedział, jakie usłyszy pytania i co ma na nie odpowiedzieć - wyjaśnia żołnierz.

Jakich pytań można się spodziewać? - Jakie było zadanie oddziału, ilu ludzi służy w oddziale, jaką broń mają żołnierze, jakich kryptonimów używają, gdzie stacjonują. To musi wyglądać w ten sposób, żeby móc sobie sytuacje porwania wyobrazić - mówi nasz rozmówca. Dodaje również, że to, co widzimy jest jedynie namiastką tego, co są w stanie zafundować żołnierzom Talibowie.

Jak ma zachować się żołnierz, który trafi w niewolę? - Musi być neutralny, ale powinien wiedzieć, co może, a czego nie wolno mu powiedzieć. Musi też pamiętać, kim są porywacze. Nie można dopuścić do wystąpienia syndromu sztokholmskiego u żołnierza. Generalnie musi zachowywać się tak, żeby przeżyć - słyszymy.

Mamy rannego

Idziemy dalej. Grupa pododdziałów rozpoznawczych prowadzi szkolenie tzw. S.E.R.E. To nic innego jak nauka technik, które przyjadą się w czasie zagranicznych misji: przetrwanie, unikanie, opór, ucieczka oraz medycyny pola walki.

Szczególnie ciekawa była ta ostatnia. Żołnierze pokazywali, w jaki sposób radzą sobie w sytuacji, kiedy jeden z nich zostaje ranny. Firma, która zajmuje się szkoleniem z medycyny pola walki zadbała o to, by na polu walki pojawiła się krew i fragmenty ciał. Sztuczne, naturalnie.

Dochodzi do ostrej wymiany ognia. Łuski pocisków co chwilę lądują nam pod stopami. Huk jest taki, że nie słyszymy, jak żołnierze przekazują informację: jeden z nas został ranny. Dwóch żołnierzy za pomocą specjalnej liny odciąga rannego w bardziej bezpieczne miejsce. Tam zajmie się nim żołnierz - medyk.

- Utrata medyka ma bardzo poważne skutki. Odbija się na morale zespołu - mówi żołnierz komentujący całe wydarzenie i tłumaczy, jak ważna jest "praca na broni", czyli umiejętności żołnierza. - Musi znać obsługę broni perfekcyjnie, żeby nie dać się zabić. Jeśli na przykład będzie zmieniał pozycję, musi mieć pewność, że ma amunicję w magazynku. Jeśli zostanie mu jedna kula, to będzie ona ostatnią kulą, jaką wystrzeli - przyznaje.

Widowisko powoli dobiega końca. Medycy zajmują się rannym. Wiadomo, że jest ranny w nogę, zauważył też krew na kamizelce. Ubranie trzeba zdjąć. Jest ono rozcinane nożem, albo nożyczkami. Ranny zostanie przetransportowany do bazy, w której zostanie mu udzielona konkretna pomoc.

Patrol w niebezpieczeństwie

Na kolejną akcję czekamy stojąc na polanie. Drogą jedzie rosomak. A w nim żołnierze, którzy patrolują okolicę. Nagle słyszymy wybuch, pojazd "zapala się" i zjeżdża do rowu. Żołnierze wychodzą z rosomaka, wśród nich są ranni. Jedna osoba nie żyje. Żołnierze bronią się, po chwili dołączają do nich koledzy z drugiego rosomaka. Ćwiczą tzw. odejście taktyczne. Drugi, sprawny rosomak jest jak ściana, za którą mogą ukryć się żołnierze i pomóc rannym. Dowódca, mimo że został ranny w głowę cały czas prowadzi akcję. Innego rannego żołnierza koledzy owijają kocem termicznym.

- To bardzo ważne. Koc utrzymuje ciepło, temperaturę około 18 stopni przez około 24 godziny. W warunkach takich, jakie panują w Afganistanie chroni ofiarę przed wychłodzeniem, co może nie tylko pogorszyć jego stan, a nawet zabić - mówi żołnierz. Ranny jest też operator karabinu. Mimo to, cały czas walczy. Uraz głowy jest tylko powierzchowny.

W oczekiwaniu na helikopter

Ciężko rannego żołnierza koledzy przenoszą do bezpieczniejszego miejsca. Mają zostać ewakuowani helikopterem.

- W rzeczywistość wygląda to tak, że najpierw nadlatuje jeden helikopter, którego załoga obserwuje okolicę, potem dopiero nadlatuje drugi helikopter - z medykami na pokładzie. Cały czas żołnierze utrzymują kontakt z załogą helikoptera. Ustalają, jakiego koloru świec dymnych mają użyć. W ostatniej chwili pilot może zmienić zdanie i zamiast świecy różowej wybrać niebieską. W ten sposób przeciwnik, nawet gdyby rozmowę podsłuchiwał nie jest w stanie przygotować innej świecy i zmylić załogę helikoptera - żołnierz relacjonuje sytuację, którą obserwujemy.

A ta zmienia się jak w kalejdoskopie. Zmiana planów. Nie będzie helikoptera, trzeba wracać w rosomaku.

Nie zostawiają swoich

Rannego żołnierza trzeba ubrać w płyty balistyczne, kamizelkę kuloodporną, hełm, obuwie. Bez nich jest bezbronny, a przeciwnik może zaatakować po raz drugi.

Rosomak, którym jest transportowany ranny żołnierz jest tak wyposażony jak karetka. W środku jest mniej miejsca, a ściany są grubsze. Ale sprzęt ten sam. - Żołnierze zabierają ciało zmarłego kolegi. Nigdy nie zostawiamy swoich - słyszymy.

Uszkodzonego rosomaka trzeba zniszczyć, żeby przeciwnik nie mógł go wykorzystać. Za chwilę zajmą się tym saperzy.

Przeciwnik ciągle się uczy

- Często dochodzi do takich sytuacji? - pytamy naszego rozmówcę.

- Zasadzki zdarzają się bardzo często choć Talibowie nie są w stanie wystawić takich ładunków, na jakich ćwiczymy, to ciągle się uczą. Najczęściej spotykamy się z IED, to jest improwizowane urządzenie wybuchowe. Umieszczane jest najczęściej w drogowych przepustach. Nie da się ich wszystkich sprawdzić. Kontroluje się te, które wyglądają podejrzanie np. widać, że asfalt jest w pewnym miejscu "załatany" - mówi żołnierz.

- My ich obserwujemy, ale oni tez na nas patrzą. Jeśli jeden ładunek okaże się być za mały, żeby wysadzić w powietrze jakiś pojazd, to następnym razem użyją większego. Stąd potrzeba takich szkoleń - tłumaczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24