Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Numer obozowy 133. Ostatni rzeszowianin z pierwszego transportu do Auschwitz

Andrzej Plęs
Stanisław Szpunar wybiera się oświęcimskiego muzeum na czerwcową rocznicę pierwszego transportu do KL Auschwitz. Mówi, że to jego obowiązek. Jest ostatnim żyjącym spośród czterdziestki rzeszowian z tego pierwszego transportu.
Stanisław Szpunar wybiera się oświęcimskiego muzeum na czerwcową rocznicę pierwszego transportu do KL Auschwitz. Mówi, że to jego obowiązek. Jest ostatnim żyjącym spośród czterdziestki rzeszowian z tego pierwszego transportu. Andrzej Plęs
Kiedy umierał duch, ciało gasło bardzo szybko - wspomina pobyt w Auschwitz rzeszowianin Stanisław Szpunar, numer obozowy 133.

Nie myśleć, nie rozpamiętywać, nie widzieć wszechobecnej śmierci, walczyć o każdy dzień. Niektórzy poddawali się szybko, bo nie wierzyli, że gehenna kiedykolwiek może się skończyć. Uciekali w śmierć. Albo z własnej ręki, albo gaśli z braku jedzenia i nadziei.

Staś Warzel tak zgasł. Przetrwał zaledwie pięć miesięcy, od tego pierwszego transportu do KL Auschwitz w czerwcu 1940 roku. Miał nieszczęście zauważać śmierć, tłusty, czarny dym, snujący się z krematoryjnego komina, trupy walające się na placu apelowym, zatłuczonych pałką SS-mana... Zgasł na rękach kolegi z rzeszowskiego gimnazjum, z tej samej klasy.

- Podszedł do mnie i słabym głosem wybełkotał: "Staszek, pomóż, bo ja już nie mogę" - wspomina Stanisław Szpunar, numer obozowy 133. - Chwyciłem go, bo się wywracał, usiadłem na krawężniku, położyłem jego głowę na moich kolanach, masowałem mu plecy. Leżał tak, bełkotał coś niezrozumiale i coraz słabiej, lekko drżał...

Po godzinie kilka mocniejszych wstrząsów i Staszka już nie było. Zawsze miał delikatne usposobienie, nie zniósł tego obozowego bestialstwa i śmierci na każdym kroku.

Witajcie w piekle

Szpunarowi zachciało się bawić w harcerstwo narodowowyzwoleńcze, Gestapo szybko go znalazło. I pozostałych 41 rzeszowian tuż po maturze. Zapakowani do wagonów kolejowych, przez Tarnów, trafili na stację kolejową z szyldem Auschwitz.

Koniec podróży, choć przez całą drogę byli przekonani, że jadą do Reichu na roboty. To był piekielnie upalny 14 czerwca 1940 roku, kiedy przekraczali bramę, za którą praca miała czynić wolnym. Niektórym pozwalała przeżyć, innych zabijała, nikogo nie uczyniła wolnym.

Ze śmiercią oswajali się od pierwszego dnia, od wielogodzinnych ćwiczeń i biegania, którego najsłabsi nie wytrzymywali i padali, jak muchy. Po trzech tygodniach w tym świecie komendant obozu oficjalnie potwierdził im to, co i tak wcześniej zauważali.

- Nie jesteście w sanatorium, to jest niemiecki obóz koncentracyjny i stąd wychodzi się tylko przez komin - wspomina Szpunar tamto przemówienie lagerfuhrera Karla Fritzscha.

Wtedy jeszcze nie mieli pojęcia, co to znaczy: wyjść przez komin. Potem prawda ich przerażała. A potem na nią zobojętnieli. Ci, co nie zobojętnieli, nie przeżyli. Jak Staś Warzel.

Sposób na przeżycie

Stanisław Szpunar miał wtedy 18 lat i chciało mu się żyć i przeżyć. Mimo tego czarnego dymu z komina, tego zupełnie odczłowieczonego mikroświata w KL Auschwitz i tych ciał w baraku, które rankiem nie mogły się podnieść na pobudkę kapo, bo nie żyły.

A potem leżały na placu apelowym, bo przecież porządek być musi i stan liczebny więźniów musi się zgadzać. Obojętne - żywych czy martwych. Leżały w upale albo w deszczu przy całkowitej obojętności i oprawców w czarnych mundurach i współwięźniów w pasiakach.

Bo śmierć - jak powietrze - była tu tak naturalna, że niezauważalna. Niemal codziennie kolumna Szpunara wracała z pracy, taszcząc na plecach albo wioząc w taczkach kilka wychudzonych trupów.

- Wycieńczeni pracą, wiecznie głodni, bici, przestawali wierzyć, że przeżyją to wszystko - opowiada Szpunar. - Przestawali wierzyć, obojętnieli na wszystko i umierali.

Jego kolega z Rzeszowa, Gienek Siewierski, umarł, bo palił. Nawet te kiepskie racje żywnościowe, te skórki czarnego chleba, wymieniał na papierosy. Przetrzymał tyle, ile Staś Warzel: też z 5 miesięcy.

Bracia Edward i Zbigniew Drzałowie, koledzy Szpunara z jednego transportu z Rzeszowa, przeżyli piekło Auschwitz niemal do ostatniego dnia obozowego, kiedy przeniesiono ich do KL Neuengamme.

A potem obu ewakuowano na statek "Thielbeck" w podróż nie wiadomo dokąd. Zbombardowany przez RAF poszedł na dno w Zatoce Lubeckiej, razem z 2800 więźniami obozów nazistowskich. Obaj bracia utonęli na pięć dni przed kapitulacją Tysiącletniej Rzeszy.

Jurka Jarocha Szpunar pamięta i z Rzeszowa, i z transportu 14 czerwca, i z obozu. Był na tym zbombardowanym statku, uratował się, jako jeden z 50. Chwycił pływającej deski i ten szkielet powleczony skórą przepłynął kilka kilometrów. Wygrała wola przetrwania.

Lesław Pivirotto znalazł swój sposób na przeżycie. Po prostu uciekł z KL Auschwitz, jakby przecząc słowom komendanta, że stąd wychodzi się tylko przez komin.

- Podobno uciekł z kolegą, obaj przeszli przebrani w mundury niemieckie - wspomina Szpunar.

Przeżył i brat Lesława, Witold. W Auschwitz był blokowym, funkcyjnym. Po wyzwoleniu Szpunar nigdy z nim nie rozmawiał o tej jego więziennej służbie. Lesława i Witolda znał jeszcze z przedwojennych czasów rzeszowskich.

Anioł stróż z kosą

Nie każdy miał odwagę uciekać drogą inną, niż przez komin. Za jednego uciekiniera posyłano na śmierć co dziesiątego z bloku. A jego rodzinę sprowadzano do Auschwitz. Szpunar miał okazję zwiać, ale nie chciał. Nie chciał, żeby jego miejsce zajęła rodzina. Uciekł kolega, z którym pracował.

- I kiedy komendant zapytał mnie dlaczego nie zameldowałem o zamiarze ucieczki, powiedziałem, że gdybym o takim zamiarze wiedział, to albo bym zameldował, albo uciekł razem z kolegą - opowiada. - I przeraziłem się tego, co powiedziałem, o tym wspólnym uciekaniu. Ale komendant kazał mi się wynosić.

Po raz kolejny śmierć otarła się o niego, kiedy na porannym apelu nie doliczono się jednego więźnia z jego baraku. Jego trupa też nie było, więc pewnie uciekł jeszcze półżywy.

Stali na tym apelu i wiedzieli, że co dziesiąty z nich pójdzie do piwnicy na śmierć głodową. I Szpunar był przekonany, że będzie jednym z nich. Skatowany wcześniej przez kapo, ze zmasakrowaną, ropiejącą ręką, chwiejący się na nogach, nie stanowił większej wartości na nazistowskiego wysiłku wojennego.

Czekał tylko, aż lagerfuhrer wskaże na niego szpicrutą. Wskazał na Franciszka Gajowniczka, a potem stała się rzecz niebywała, bo z szeregu pasiastych wystąpił ojciec Kolbe i poprosił lagerfuhrera, żeby pozwolił mu umrzeć, zamiast tamtego ojca sześciorga dzieci.

Po barakach długo potem jeszcze komentowano, że w świecie, w którym nawet cudzym kosztem walczy się o każdą chwilę życia, każdy okruch chleba, każdy moment, którym można oszukać śmierć, że w takim świecie ktoś miał czelność umrzeć za drugiego człowieka. Bo wszystkie anioły stróże zostały za bramą z nazwą "Arbeit macht frei", a między drutami każdy w pasiaku miał swoją osobistą Śmierć, która łaziła za nim krok w krok.

Straszno do dziś

Sporo pozacierało się w pamięci Szpunara przez ponad półwiecze. Pewnie dobrze, bo nie sposób żyć z takim bagażem takich doświadczeń. Nie zatarł się numer 133 na jego przedramieniu i wciąż wyraźne są blizny na prawej ręce, którą uderzeniami pałki omal nie zmiażdżył kapo.

Co było najstraszniejsze przez te jego sześć lat półżycia w KL Auschwitz, potem KL Buchenwald i na koniec KL Bergen-Belsen? Najstraszniejszy we wspomnieniach był moment powrotu do domu. Kiedy z niemieckiego Bergen - Belsen dotarł wreszcie do Rzeszowa.

- Zbliżałem się po zmroku do naszego mieszkania na Budach, w oknie świeciło się światło, ale nie miałem pojęcia, czy moi tam jeszcze mieszkają, czy w ogóle żyją - wspomnienie łamie mu głos. - W mieszkaniu była tylko siostra i mama.

Mama, kiedy mnie zobaczyła, postradała zmysły. Śmiała się i płakała naprzemian, nie sposób jej było uspokoić. Nie było psychiatry, nie było środków uspokajających. Przez tydzień musiałem leżeć obok niej na łóżku i trzymać ją za rękę, wtedy nie śmiała się, nie płakała, nie bełkotała.

Przez to, co wtedy stało się z matką, długo żałował, że nie zginął w obozie, że w ogóle wrócił. Potem w domu niemal już nigdy nie mówiło się o tym, czego doświadczył w pasiaku.

Nie pytało rodzeństwo, żona, dzieci, wnuki, jakby bali się wywołać upiora wspomnień. A on sam nie był w Muzeum Auschwitz do 2000 roku, jakby bał się zobaczyć między drutami szkielety powleczone biało-niebieskimi drelichami, usłyszeć szczekanie owczarków niemieckich i niemieckich komend, ujrzeć słup czarnego tłustego dymu z komina. I tak to wszystko wciąż widział i słyszał w koszmarach sennych.

Pojechał w 2000 na prośbę wnuczka. Przesiedział całą tę wycieczkę w poczekalni, bo między baraki nie miał odwagi wejść. Potem znów pojechał, jakby ten pierwszy raz oswoił go z koszmarem. I w tym roku też się wybiera na czerwcową rocznicę pierwszego transportu do KL Auschwitz.

Mówi, że musi, że to jego obowiązek. Jest ostatnim żyjącym spośród czterdziestki rzeszowian z tego pierwszego transportu i jednym z ostatnich w Polsce z 728, którzy tego dnia trafili za obozową bramę. Ma obowiązek, żeby zachować pamięć i prostować jej ścieżki.

Jak wtedy, kiedy prezydentowi Tarnowa zwrócił uwagę, że nie może być w tym mieście Placu Więźniów Oświęcimia, bo nie było więźniów Oświęcimia. Bo nie było wtedy Oświęcimia. Bo kiedy 14 czerwca 1940 roku wypędzono go z wagonu na małej stacyjce kolejowej, zobaczył na szyldzie Auschwitz.

I wkrótce potem z mapy Tarnowa znikł Plac Więźniów Oświęcimia, a pojawił się Plac Więźniów KL Auschwitz. Mapę Tarnowa zmienił, wspomnień nie zmieni mu nic.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24