Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Kensy: dałem 100 tysięcy dolarów łapówki!

Andrzej Plęs
- Chodziło o "załatwienie” koncesji na prowadzenie działalności telekomunikacyjnej - mówi Tadeusz Kensy. - Dostałem dyspozycję: niech pan nie robi z tego afery, proszę im to dać...
- Chodziło o "załatwienie” koncesji na prowadzenie działalności telekomunikacyjnej - mówi Tadeusz Kensy. - Dostałem dyspozycję: niech pan nie robi z tego afery, proszę im to dać... Stock/Dariusz Danek
Nie było pokwitowania odbioru, nie było zbędnych pytań. Tadeusz Kensy w łańcuckiej restauracji wręczył 100 tys. dolarów łapówki i czekał, aż - uprzedzony przez niego - Urząd Ochrony Państwa, zatrzyma łapówkarzy. Nie stało się nic.

Wszystko zaczęło się wrześniowego poranka 1998 roku, kiedy Tadeusza Kensego, przewodniczącego rady nadzorczej Polskiej Telefoniki Wiejskiej w Mielcu, zaalarmował jeden telefon.

- Zadzwonił dyrektor finansowy PTW (Andrzej W. - przyp. red.), nieomal płakał - opowiada Kensy. - Prosił o natychmiastowe spotkanie i przyjęcie jego dymisji oraz rozwiązanie bardzo dla niego korzystnej umowy o pracę.

Godzinę później spotkali się w rzeszowskim biurze Kensego. Dyrektor W. przywiózł gotowy dokument rozwiązania umowy o pracę.

- Początkowo nie chciał wyjaśnić motywacji - opowiada Kensy. - W końcu wyrzucił z siebie, że od jakiegoś czasu jest niepokojony przez brutalnego osobnika przedstawiającego się jako "Tony" i żądającego natychmiastowego zakończenia "rozliczeń" z PTW, to jest dopłaty brakującej jeszcze kwoty 100 tysięcy dolarów za… "załatwienie" koncesji Ministra Łączności na prowadzenie działalności telekomunikacyjnej.

Dyrektor W. pełnił swoją funkcję zaledwie od kilku dni i nie miał pojęcia o "rozliczeniach", natręta więc próbował zbywać. Do czasu, aż rozwścieczony "Tony" zagroził, że "krew się poleje" i podał dokładną trasę codziennych spacerów żony dyrektora z malutkim dzieckiem w wózku.

- Andrzej miał dość - mówi Kensy. - Ale dał mi numer telefonu, spod którego dzwonił "Tony". Przedstawiłem się i od razu "bluznąłem", że niepokoi niezorientowanego młodego człowieka. Nie dałem mu dojść do słowa, zaproponowałem spotkanie - relacjonuje Kensy. - Na początku się stawiał, klął, ale chyba nabrał szacunku. Zaproponowałem Łańcut, on chciał Tarnów albo Dębicę, ale byłem uparty. Wściekł się, w końcu rzucił, że możemy się spotkań nawet w gabinecie ministra. Jakiego - zapytałem? Jak to, jakiego? "Kwadratowego"! - odpowiedział.

Kensy nie ma wątpliwości, że chodziło o Jarosława Okrągłego, wiceministra łączności w rządzie Jerzego Buzka, odpowiedzialnego za telefonizację obszarów wiejskich i nadzór nad przydzielaniem koncesji telekomunikacyjnych. J. Okrągły - dziś prezes kilku spółek, także związanych z telekomunikacją - zapewnia, że zarzuty Kensego to bzdury, na jego nazwisko mógł powoływać się każdy, a on nie miał na to wpływu.

Kto, komu, za co?

"Tony" już podczas rozmowy telefonicznej wyjaśnił reguły: PTW "dostała" trzy koncesje (województwa: rzeszowskie, krośnieńskie i zamojskie), zapłaciła już 200 tysięcy dolarów i zgodnie z wcześniejszą umową, musi dopłacić pozostałe 100 tysięcy.

Zanim doszło do pierwszego spotkania w łańcuckim "Pałacyku", Kensy ustalił personalia "Tony'ego".

- Antoni K., psychopatyczny "żołnierz" pozującego wtedy na "gangstera" Romana D., byłego "cinkciarza", prowadzącego wątpliwe interesy w kilku branżach, w szczególności w budownictwie i telekomunikacji - wylicza Kensy. - Sam "Tony" miał "żółte papiery" i podwójne, polsko-amerykańskie obywatelstwo, co w sumie czyniło go bezkarnym.

W łańcuckiej restauracji "Tony" pojawił się w towarzystwie starszego, dystyngowanego pana i Kensy to z tym drugim prowadził rozmowę. Ten potwierdził, że "szef", czyli pan D., otrzymał już obiecane przez PTW 200 tys. dolarów i czeka na pozostałe 100 tys.

- Zagrałem "naiwnego", zapytałem, czy mają dowód na taką umowę - opowiada Kensy.

Starszy pan wyjął z teczki kopie dokumentów koncesyjnych. To był znaczący sygnał, bo te dokumenty nie miały prawa wydostać się poza Ministerstwo Łączności. Kensy drążył dalej: takie dokumenty do jeszcze nie dowód.

- Absolutnie mnie zaskoczył, uśmiechnął się, sięgnął głębiej do teczki i wyjął kserokopię "zaszyfrowanej" umowy - ciągnie Kensy. - Zatkało mnie, ale zapytałem, czy mogę to wziąć do sprawdzenia. Zawahał się, ale po chwili złożył kartkę i mi podał.

Odręcznie napisanych kilka słów po angielsku, kilka po polsku, sumy, zasady podziału, ale nie wiadomo między kogo, data w czerwca 1998 roku i nieczytelny podpis.

Szef rady nadzorczej PTW uprzedził rozmówców, że musi sprawdzić wiarygodność dokumentu. To mu dało kilka dni zwłoki. Za kilka dni mieli spotkać się w tym samym miejscu i sfinalizować umowę.

Tylko bez awantur!

Jeszcze tego samego dnia Kensy skontaktował się z dyrektorem finansowym spółki Poland Telecom Operators N.V. z siedzibą w Holandii, do której należała mielecka PTW.

- Pani Anat A. skontaktowała się z prezesem PTO, uzgodnili stanowisko i oddzwoniła do mnie - opowiada Kensy. - Usłyszałem: "Proszę pana, to nie są żadne pieniądze, nie warto robić awantury, to by tylko zakłóciło rozwój naszych inwestycji. Dostanie pan jutro te pieniądze w gotówce przez naszego "kuriera". Niech pan tylko sprawdzi w miarę możliwości, czy wszystkich pieniędzy już wcześniej rzeczywiście nie dostali, a jeżeli to się potwierdzi, to proszę im dać.

A kiedy zaprotestował, usłyszał jeszcze: "Proszę teraz nie robić z tego afery, trudno, musimy to jakoś spokojnie zakończyć".

Więc łapówka za koncesję to nie był blef, po jednym zdaniu: "Niech pan tylko sprawdzi w miarę możliwości, czy wszystkich pieniędzy już wcześniej rzeczywiście nie dostali", Kensy zorientował się, że centrala PTO wie o korupcji, akceptuje ją i w niej uczestniczy.

Następnego dnia rzeczywiście zjawił się u niego kurier, w papierowej torebce, owiniętej folią reklamówki, były obanderolowane pliki banknotów dolarowych. Kensy zapewnia, że to były nowiutkie banknoty, banderole banku. W sumie jakieś 80 tys. dolarów, reszta w złotówkach. Dzień przed planowanym spotkaniem pojechał do Łańcuta i w sejfie właściciela lokalu "Pałacyku" zdeponował zawiniątko warte 100 tys. dolarów.

Służby nie zainteresowane

I zrobił coś jeszcze: zadzwonił do rzeszowskiej komórki Urzędu Ochrony Państwa z prośbą o spotkanie. Szefował jej wtedy Michał Stręk. Z Kensym znali się dobrze, jeszcze z czasów solidarnościowego podziemia lat 80.

- Opowiedziałem Michałowi o całej sprawie, o tym, że za kilka godzin wręczę w Łańcucie 100 tysięcy dolarów łapówki ludziom "Grubego" (Romana D. - przyp. red.) - relacjonuje Kensy. - Niech ich zatrzymają, jak będą wracać do Tarnowa, niech wylegitymują, może tamtych to powstrzyma przez tym procederem. Michał odpowiedział: Tadeusz, my tak nie robimy, tak nie możemy, to są dawne metody ubeckie. My postępujemy tylko zgodnie z prawem, musimy mieć rozpoznanie, rozpracowanie, odpowiednie nakazy.

Kensy się uparł: wystarczy zatrzymać do rutynowej kontroli, wylegitymować, nie trzeba przeszukiwać i zabierać tych 100 tys. USD. Tylko niech tamci wiedzą, że "są na celowniku".

- Nie przekonałem go, poprosił, żebym przyszedł w następnym tygodniu, skontaktuje mnie z podwładnym, specjalistą od spraw telekomunikacji - opowiada Kensy.

Do spotkania z por. Jackiem G. rzeczywiście doszło. Kensy pamięta, że porucznik błogosławił Telekomunikację Polską za uprzedzająco gorliwą gotowość do współpracy z UOP i narzekał na niechęć małych, niezależnych operatorów do takiej współpracy.

- Ale powiedział: sprawdziliśmy pańskie informacje, wszystko się zgadza, mogę pana zapewnić, że w ciągu najbliższych 3-4 tygodni będą pierwsze aresztowania - relacjonuje Kensy. - Nic się nie stało. Nigdy.

Stręk: to tajemnica

Michał Stręk, nie potwierdza, ale też nie zaprzecza, że spotkanie z Kensym miało miejsce. Nie zdradza również, czy informacje od niego uzyskane "były przedmiotem zainteresowania określonych instytucji".

- Pan Tedeusz, mój kolega, jako prawnik pozbawiony jest wyobraźni i odpowiedzialności, bo publicznie zdradza informacje, które mają charakter poufności - ocenia Stręk. - Wciąż objęte są ochroną z mocy ustawy o informacji niejawnej. Tyle mojego komentarza, bo informacji na ten temat ujawniać nie mogę. Zresztą żaden z byłych i obecnych funkcjonariuszy nie będzie panu w tym zakresie pomocnym.

Za skrajną nieodpowiedzialność uznał podawanie przez Kensego stopnia i danych personalnych porucznika UOP, z którym ten rozmawiał w 1998 roku.

Sugeruje też, by o potwierdzenie rewelacji Kensego zwrócić się do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli spadkobierczyni UOP. I radzi, by na "sprawę Kensego" patrzeć przez pryzmat walki, jaką międzynarodowe koncerny telekomunikacyjne toczyły o polski rynek łącznościowy.

- Tylko że Tadek, będąc wtedy biznesmenem, wziął sprawy w swoje ręce i wszedł w obszar, który dla niego okazał się chyba zbyt trudny - konkluduje Stręk.

Tyle że Kensy podkreślał to samo: łączność to strategiczna dziedzina funkcjonowania państwa: kto, kiedy, do kogo telefonuje, podsłuchy, kontrola przesyłanych danych internetowych. I nie doczekawszy się interwencji UOP, z rewelacjami poszedł "wyżej". Po linii politycznej.

Łapówka polityczna

Do Henryka Wujca, którego znał jeszcze z czasów działalności opozycyjnej w latach 70., a w 1998 roku posła Unii Wolności. I to posła z Ziemi Zamojskiej, a przecież łapówka obejmowała także koncesję na telekomunikację woj. zamojskiego.

Wujec zorganizował spotkanie w siedzibie Sejmu: on, Kensy i Tadeusz Syryjczyk, szef klubu poselskiego UW. We trójkę próbowali znaleźć drogę sprawiedliwości.

Tak pamięta to Wujec: - Tadeusz opowiedział mi, że chcieli uzyskać niezbędną koncesję na świadczenie usług, i że ktoś chce od nich wymusić za nią łapówkę - przypomina sobie. - Napisałem notatkę, w której zawarłem wszystko, o czym opowiadał mi Tadeusz i przekazałem ją władzom mojej partii. Poinformowano mnie, że notatka trafiła do ówczesnego Urzędu Ochrony Państwa. Jakiś czas potem zostałem poproszony na rozmowę z oficerem UOP, któremu znowu powtórzyłem to, co usłyszałem od Tadeusza. Ani w rozmowie z oficerem UOP, ani w notatce nie mogłem ujawnić nazwiska Tadeusza Kensego, bo Tadeusz uprzedzał mnie, że nie chce oficjalnie i pod nazwiskiem występować w tej sprawie, gdyż obawia się o dalszy los ich firmy telekomunikacyjnej. Pamiętam, że oficer UOP powiedział mi, że trudno będzie pociągnąć sprawę, bo mają za mało danych.

Dodaje, że zdziwiła go taka reakcja UOP, bo przecież w notatce zawarte było wiele informacji: nazwy firm, województwo, w którym rozgrywała się sytuacja, daty, miejsca, numer rejestracyjny samochodu, nazwiska.

- Nie wiem, jaki był dalszy ciąg tej sprawy - kończy Wujec.

Ciągu dalszego - zdaniem Kensego - nie było.

- Heniu był zbulwersowany sytuacją, sporządził notatkę, podpisał ją, osobiście zaniósł do Balcerowicza (wicepremiera w rządzie Jerzego Buzka - przyp. red.), a ten - wbrew ustaleniom - przekazał ją Januszowi Pałubickiemu (koordynator służb specjalnych w tym samym rządzie - przyp. red.). Dalej nie działo się nic - denerwuje się Kensy.

I dodaje, że choć zastrzegł Wujcowi, aby w swojej notatce nie podał jego imienia i nazwiska, to jednak deklarował, że jeśli dojdzie do procesu, wystąpi w charakterze świadka.

Czekał na ciąg dalszy, ale nie wydarzyło się nic. Nic, co byłoby dla niego zauważalne.

Przypomina też sobie spotkanie ze Strękiem w biurze poselskim jednego z rzeszowskich posłów. Rozmowę między nimi o "sprawie łapówki" słyszał ów poseł, Kensy nie chce go wymieniać z nazwiska do dziś.

- W głowie mu się nie mieściła taka sytuacja, kilka dni później zadzwonił do mnie i mówi: słuchaj Tadeusz, stoi koło mnie Janusz [Pałubicki] i mówi, że nie mogli tej sprawy kontynuować, bo wycofała się osoba, która deklarowała, że może wystąpić w charakterze świadka - relacjonuje Kensy.

I Kensy zdziwił się, bo "ta osoba" to był on sam, a on wcale się nie wycofał.

W trzy lata po interwencji w UOP wciąż nie działo się nic, więc zniecierpliwiony Kensy zaczął głośno krytykować nieudolność i brak dobrej woli "służb".

- I wtedy dowiedziałem się od Michała [Stręka], że mam szczęście, bo w "kierownictwie" był taki pomysł, żeby to mnie zamknąć - wspomina Kensy. - Bo przecież to ja wręczyłem "chłopcom od Grubego" 100 tysięcy dolarów. I że tylko jego interwencje i jeszcze kogoś "z góry" odwiodła szefów od tego pomysłu.

Sprawę analizujemy

Sprawa sprzed 12 laty wciąż okazuje się być "gorącym kartoflem" dla służb. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, spadkobierczyni UOP, "sprawę analizuje".

- ...i to wszystko, co mam do przekazania - ucina ppłk. Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, rzecznik prasowy centrali ABW.

"Analizują" zakres informacji, jakich mogą udzielić Nowinom? Czy termin, w którym będzie można podać takie informacje? I czy kiedykolwiek dowiemy się, jakie kroki przedsięwzięły służby w tej sprawie.

- Na czym ta analiza polega - dopytujemy.

- Nie mam upoważnienia do przekazania takich informacji - ucina pani rzecznik.

Nie wiadomo również, od kiedy ABW "analizuje", nie ma potwierdzenia ani zaprzeczenia, czy to zainteresowanie mediów sprawą wywołało "analizę" i czy kiedykolwiek będzie można ubiegać się o więcej informacji na temat skutków "analizy".

- W tej chwili nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - przyznaje pani rzecznik.

Kensy nie odczuł zainteresowania ABW aferą sprzed 12 lat, tak jak wówczas nie odczuwał zainteresowania UOP. Choć mógł się spodziewać takiego zainteresowania, kiedy w styczniu tego roku przesłał kilkunastu znajomym fragmenty swoich refleksji o czasach minionych, w których opisał sytuację z 1998 roku. Tym bardziej, kiedy w marcu jeden z tych znajomych zamieścił opis "afery Kensego" na forum internetowym portalu "Polski Walczącej".

- Nie, nikt z prokuratury, nikt z ABW mnie nie pytał, nie byłem wzywany, nie doświadczyłem, żeby ABW "analizowało" - zapewnia.

I - nie ma złudzeń - tak zostanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24